Artykuły

Wrostja 2012

"maria s." w reż. Eweliny Ciszewskiej, "I będą święta" w reż. Piotr Ratajczak, "Audiencja 5" w reż. Wojciecha Leśniaka i Piotra Zawadzkiego, "To moja Marilyn Monroe" w reż. Crisa Henry'ego prezentowane na Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Jednego Aktora we Wrocławiu. Pisze Karolina Obszańska w Teatraliach.

"Pierwszego dnia na Wrocławskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora prezentowano monodramy konkursowe z całej Polski. Poziom tych wystąpień nie był wyrównany, ale to zdaje się zaleta, podobnie jak różnorodna tematyka. Chociaż piszę tę relację dzień po obejrzeniu przedstawień, a więc jeszcze przed ogłoszeniem wyników konkursu - domyślam się, kto będzie w nim przodował".

"maria s" - Ewelina Ciszewska

Monodram ogromnie i wszechstronnie utalentowanej aktorki, mima i choreografki. Przedsięwzięcie to jest nie tylko autorskie, ale także nowatorskie, odkrywa wiele małych tajemnic teatru. Rzecz traktuje o uzależnieniu matki od córki (i odwrotnie), alternatywnym świecie marzeń młodej kobiety pracującej w muzeum oraz historii Marii Stuart. Najważniejszym elementem dekoracji w spektaklu jest suknia tej ostatniej: biała, z falbanami i bufami, podtrzymywana na stelażu, jest jak wielka skrzynia z niespodziankami. Ewelina Ciszewska wspina się na nią w niezauważalny dla widza sposób, a w jej wnętrzu "wykonuje" kuriozalne akrobacje. Imponujący rekwizyt zachwyca z każdą kolejną wariacją, chwilami trudno uwierzyć, że tyle tajemnic może kryć w sobie jedna sukienka. Brawa należą się również Jakubowi Lechowi za zachwycające animacje wyświetlane na ubraniu niczym na projektorze marzeń Marysi.

Aktorstwo Ciszewskiej - od dramatycznego na pantomimicznym kończąc - trzyma cały spektakl w ryzach i nadaje mu wyrafinowany smak.. Artystka wspaniale odnajduje się jako demoniczna i twarda Maria Stuart. Jest zabawna i zaskakująca, gdy wciela się w dwie pokojówki królowej, na koniec odważnie odgrywa przeżywany orgazm. Tym wszystkim broni się autorka monodramu, bo sama istota przedstawienia, jego kluczowe problemy i próba ich opowiedzenia wypadają raczej przeciętnie.

"I będą święta" - Agnieszka Przepiórska

Przynajmniej z dwóch względów najlepszy monodram tego dnia. Przede wszystkim: niebanalnie ujęty banalny już temat śmierci. Przecież tyle już o umieraniu, odchodzeniu, tęsknocie powiedziano. Wydawałoby się, że każda kolejna teatralna próba podjęcia tej kwestii spali na panewce, ale Przepiórska jest daleka od danse macabre, egzaltowanych zwierzeń czy wydumanej metafizyki. Opowiada historię kobiety, która straciła męża, i chociaż temu wydarzeniu towarzyszą różne, momentami skrajne, uczucia - to wydźwięk całego przedstawienia jest jednak optymistyczny. Kobieta zauważa w końcu, że przy mężu nie mogła w pełni się rozwinąć, stanowiła właściwie dodatek do wzniosłej legendy, jaką wokół siebie stworzył (sceny, w których go parodiuje, należą do najbardziej zabawnych). Wyprzedaje więc rzeczy, które po nim zostały, i zaczyna żyć własnym, pełnym, nowym życiem. Nie jest oczywiście tak łatwo, bo do tej - odważnej jednak - konkluzji bohaterka dochodzi dopiero po przejściu przez cały wachlarz emocji.

Kobieta w żałobie czuje społeczną presję, bo jej cierpienie nie jest wystarczające, a może - nie jest satysfakcjonujące dla otoczenia. Rodzina i znajomi zaczynają traktować ją jak niespełna rozumu za każdym razem, gdy się śmieje lub po prostu nie rozpacza. Wadzi się z Bogiem, ironicznie dziękując za dar śmierci - tutaj spektakl staje się dość kontrowersyjny, bo wymierzane w kierunku Pana inwektywy mogłyby wstrząsnąć niejednym katolikiem. Bohaterka próbuje wykrzyczeć to, że tragedia śmierci jest wyjątkowa o tyle, że nie można się nią podzielić - jest osobistym, bardzo intymnym wydarzeniem, o którym trudno opowiadać.

Przepiórska jest doskonałą aktorką i to drugi powód świetności tego przedstawienia. Pokazuje wiele twarzy, gra nie tylko słowem, ale także ciałem. Jej postać zmienia się kilka razy w ciągu spektaklu i ona tę dynamiczność świetnie przedstawia. Przyciąga uwagę na tyle mocno, że trudno przestać się na niej skupiać chociaż na chwilę. Zdaje się, że z tego tematu Przepiórska wycisnęła wszystkie soki, i nie dało się zrobić tego lepiej. Brawa!

"Audiencja 5" - Piotr Zawadzki

Monodram Zawadzkiego to godzinny wykład z dziedziny muzykologii i historii muzyki. To znaczy - tak mogłoby się początkowo wydawać, a na pewno do momentu, kiedy z futerału na kontrabas wyciąga on patelnię i jajka, a utwory muzyczne, które prezentuje, okazują się po prostu wspomnieniami z jego młodości. Temat, jaki wybrał Zawadzki, jest oczywiście wyłącznie pretekstem do snucia rozważań - o chorobach, o rzeczywistości komunistycznej, a w końcu - o roli aktora w teatrze i krytyce teatru w ogóle. Sporo w przedstawieniu refleksji na temat tego, czego nie udało się zrobić, i powracających wobec tego pytań, zadawanych samemu sobie. Ten udany występ opiera się na wielu świetnych gagach oraz inteligentnym poczuciu humoru wykonawcy. Nawet to, co powinno zabrzmieć gorzko i smutno - bawi. Ciekawie ujęty został także element metateatralny. Zawadzki kpi z krytyków, którzy nie do końca rozumieją, o czym piszą; przytacza co zabawniejsze fragmenty starych recenzji, a na koniec półżartem opowiada również o sobie samym jako o "artyście, który tworzy sztukę, nie mając o niej pojęcia". Zwraca się także do pozostałych aktorów i ludzi teatru w ogóle, aby skupili się na tym, co robią, i postarali się "raz, a dobrze". Ostatnie pięć minut monodramu to właśnie orędzie, ale przez pozostałą godzinę jest raczej lekko i niewymagająco. Zaczęłam się zastanawiać czy to nie smutny znak czasu, że widownia najsilniej akceptuje to, co ją śmieszy, ale Zawadzki wybronił się z etykiety błazna, podsuwając kilka wzniosłych tematów. Wprawdzie podaje je w sposób swobodny, ale to w tej sytuacji okazało się zaletą.

W tym kryptofilozoficznym przedstawianiu poza tym, że powraca wciąż temat muzyki, nie mogło także zabraknąć jej brzmienia - Zawadzki opowiada o swojej młodości, podpierając się takimi utworami, jak "Biała flaga", "Wonderful world" czy "Highway to hell".

Panie Zawadzki, to był dobry spektakl, według mnie "na podium" zaraz za Przepiórską. Mam nadzieję, że Pan to przeczyta, ja - w przeciwieństwie do innych krytyków - wcale nie uważam, że "wyglądał Pan, jakby grał samego siebie".

"To moja Marilyn Monroe" - Ewelina Niewiadowska

Niewiadowska dokonuje na scenie fizycznej metamorfozy - ze skromnej dziewczyny w potarganych włosach i szarej koszuli nocnej staje się seksowną blondynką w mocnym makijażu. Wygląda dobrze, szczególnie kiedy zza białego prześcieradła flirtuje z widownią. Bardzo też wtedy przypomina Marilyn Monroe, ale to jedyny taki moment w całym spektaklu. A zdaniem bohaterki tego monodramu - z Marilyn Monroe łączy ją podobieństwo życiorysów: niezadowalające kontakty z matką, absolutny brak kontaktów z ojcem i brak prawdziwej miłości. Cóż, obawiałam się od samego początku, że to trochę zbyt mało, żeby porównywać się do gwiazdy kina. Monodram Niewiadowskiej wypada zdecydowanie najmniej satysfakcjonująco, a płaszczyzna rzekomego podobieństwa jest mało zauważalna i właściwie nieistotna. Jej opowieść o samotności i poszukiwaniu uczucia trwa godzinę , ale nie różni się niczym od tak wielu jej podobnych. Brakuje pazura, momentu zwrotnego i ciekawej historii.. Niewiadowska chce pokazać, jak bardzo cierpi z powodu swojej samotności, ale trudno jej uwierzyć. Powtarza kilka razy, że aktorką jest raczej kiepską, aż w końcu udaje się jej mnie do tego przekonać.

Na dwunastej edycji Wrostji wydarzyło się wiele - przeważnie dobrego i inspirującego dla teatru. W sobotę zaprezentowali się także Małgorzata Bogdańska, Bartosz Mazurkiewicz i Adrianna Jendroszek, z efektem lepszym lub gorszym; ale nadal wartościowym przesłaniem, podwyższając poprzeczkę, także wobec wystąpień z zeszłej edycji. Co to będzie za rok?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji