Artykuły

Dona G. wizyta w operze

Po premierowej inscenizacji "Don Giovanniego", opery boskiego Wolfganga Amadeusza Mozarta wedle libretta Lorenza da Ponte, spod pióra muzycznego sprawozdawcy "Gazety Wyborczej" padł zarzut, że na jej (inscenizacji) podstawie nie wie on, Bartosz Kamiński, kim na dobrą sprawę jest jej tytułowy bohater. Tytuł omówienia ("Don Esteta") wyślizguje się z pojmowania czytelnika, jak żywy karp z krzepkich palców ochmistrzyni w Wigilię, kim onże Esteta jest. Mozart to czy da Ponte, Jacek Kaspszyk, dyrektor i dyrygent, czy Mariusz Treliński, reżyser, Borys Kudlička - scenograf, czy Arkadius - twórca kostiumów, tytułowy bohater opery czy "Gazety" sprawozdawca? Pytanie mnie zaintrygowało i staram się na nie odpowiedzieć.

Zapewne jest kogutem, gdy ledwo co pełnoletniemu kurczaczkowi (takie domniemanie) Zerlinie wyskubuje piórka wokół łonowego wzgórka, by jego/jej słodyczy zakosztować. Bez wątpienia jest pawiem, co brawurowo ilustruje puenta aktu pierwszego - rozpierające go ego z przymieszką id daje mu taki power, że frunie w powietrze jak samozachwytem oszalały balon. Jest też przecież kimś, kto w godzinie ostatecznej próby grzechów swych się nie wypiera i skruchy nie okazuje. Wciąż młody i zawzięcie dumny przyjmuje wyrok na siebie wydany z godnością, nie zdradzając żadnego ze swych tysięcznych uniesień, które uskrzydlały mu życie i które go na piekło skazały. No bo: coś za coś! Katem jest Komandor, zamaskowana i dumna w pierwszym akcie postać ojca, nieskutecznego mściciela cnoty Donny Anny, jego córki, w akcie drugim spopielałe, nagie truchło w towarzyszeniu szarych płazów krainy ciemności. Biała koszula Dona ściągana jest na dno nikczemnego smutku, lecz przecież jej wnętrze wciąż tęskni do niebiańskich uniesień. Tęskni bez względu na konsekwencje i tęskni, nie zdradzając żadnego ze swych dotychczasowych uniesień, czy to z hrabinami, kucharkami czy kwiaciarkami. Ten Esteta ma swój Etos. Kapelusze z głów, panowie i panie, recenzenci i recenzentki, nie czas na mizdrzenie się kulturalnych ciotek, co dotąd tę operę dwa razy widziały, a na trzeciej zgłupiały.

Ta inscenizacja być może do gustu, smaku i wyobraźni warszawskich recenzentów nie dorasta, jestem jednak przekonany, że stawia ona na szczytach artystycznej wrażliwości poprzeczkę operowego smaku, gustu i wyobraźni w światowym rozumieniu tego, czym dziś opera, jej gust, jej smak, jej wrażliwość i jej sens jest. Nazbyt powoli artystowskie środowiska nowych środków ekspresji w sztuce przyjmują do wiadomości, że gatunek opery nie jest martwą ramotą. Nazbyt powoli mieszczańskie środowiska wielbienia ramot przyzwalają, by scena operowa uprzątnięta została z zawszonych klamotów zagradzających drogę do gry symbolami i archetypami, które oddziaływać będą wiecznie. W lustrach, tak ważną grających rolę w inscenizacji Trelińskiego, przeglądać się może każdy, kto jakoś w tej europejskiej kulturze ostatnich trzech stuleci siedzi. Spoglądając w lustro, sam sobie może odpowiedzieć, kim jest i kim był Don G. Gdyby ktoś ostatecznie odpowiedział, kim był Don G. i kim jesteś Ty, co na spektakl się wybrałeś, coś by się zawaliło. Nie byłoby już sensu wystawiać opery "Don Giovanni" Mozarta z librettem da Ponte i nie byłoby sensu kupować biletów do opery. Bo wtedy wystarczyłyby opery mydlane i TV reality show, gdzie jest jasne, kim kto jest.

Inscenizację "Don Giovanniego" w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie uważam za jedno z najważniejszych wydarzeń nie tylko w światowym życiu tego, niesłusznie traktowanego jako ramota, gatunku teatralno-muzycznego, ale także jako wydarzenie w kulturze. Kulturze po prostu. Bez ograniczeń zarówno gatunkowych, jak i geograficznych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji