Twierdza Peerel
Bal pod orłem, czyli mozół
Szef Teatru Studio w Warszawie Zbigniew Brzoza jest dziś bodaj jedynym liczącym się twórcą instytucjonalnego teatru, który na pytania o największe przeżycia sceniczne z lat młodości potrafi wymienić przedstawienia Teatru Ósmego Dnia z lat siedemdziesiątych: "Ach, jakże godnie żyliśmy" czy "Przecenę dla wszystkich". Coś z poetyki dawnych Ósemek łatwo odnaleźć w "Balu pod orłem" z 2003 roku, w przedstawieniu korzystającym ze schematu francuskiego widowiska, na którego kanwie powstał znany film Ettore Scoli. W oryginale oglądaliśmy paryską knajpę, w której toczy się życie i odbija się burzliwa historia Francji dwudziestego wieku. Brzoza kluczem tym próbuje opowiedzieć historię Polski powojennej. Całkowicie jednak zmienia tonację; o ile w wersję francuską wpisane było elementarne założenie, że niezależnie od wariactwa dziejów, gdzieś na boku toczyło się normalne życie, proste, odwieczne, a czasami wręcz zabawne, o tyle w wersji polskiej historia wpycha się w codzienność, nie pozostawiając żadnego marginesu na prywatną normalność. Ani na śmiech.
Peerel odbity w tym przedstawieniu jest szary, mozolny i, proszę wybaczyć słowo, upierdliwy. W chwilach przełomowych groźny: "knajpiana" opowieść zaczyna się od gwałtu rosyjskiego wyzwoliciela na polskiej, właśnie wyzwalanej obywatelce, tudzież od wywózek. Później jest mniej drastycznie, choć ani przez chwilę nie sielankowo. W chwili destalinizacyjnej euforii restaurator z dumą wyciąga z piwnicy zakurzony przedwojenny mundur, ale po chwili z rozpaczą ciska go z powrotem. Na radość jest za późno; to na co czekano, nie wróci. W miarę posuwania się opowieści stylistyka obrazów ewoluuje od powojennej grozy po kpinę z socjalistycznego społeczeństwa: Gierkowska prosperity portretowana jest poprzez prowincjonalne maniery nowych "ubogaconych", gdy przyjmują turystów z Zachodu napływających po wizowej liberalizacji. W ostatnich sekwencjach do przedstawienia wkrada się jeszcze inna konwencja - szopkowa. Dygnitarz w piżamie i w masce Jaruzelskiego śni swój sen senatora, stylizowany na znany obraz z "Dziadów" Konrada Swinarskiego; w nocnej bieliźnie baraszkują po scenie również Breżniew i Gorbaczow. W końcu lud wdeptuje piżamowych władców pod scenę i mamy wolność.
Tonacja w najlepszych scenach jest "ósemkowo" autosarkastyczna. Brzoza nie grzmi, nie oskarża i nie poucza; umie bronić się przed wszelkiego rodzaju kombatanckim zadęciem. Daleki jest też jednak od częstych dzisiaj sentymentalnych upiększeń pamięci: od roztkliwiania się nad smakiem landrynkowej oranżady. Pokazuje życie w Peerelu jako smutne i męczące, frustrujące codziennymi absurdami i beznadzieją. Nie szczędzi też własnej strony barykady, choćby w przejmującej sekwencji konspiracji z lat osiemdziesiątych, pełnej marazmu, bezradności i zdziwienia na widok francuskich sojuszników, którzy przywieźli paczki z pomocą i radośnie wznoszą dłonie w kształt litery "v" nie rozumiejąc, dlaczego nie spotyka ich rewolucyjny entuzjazm.
Trafienia. Dużo symbolicznych scen z "Balu pod orłem" ma szansę zostać w pamięci widza, począwszy od kapitalnej sekwencji początkowej, gdy w pierwszych chwilach po wyzwoleniu restaurator wynosi gdzieś z zaplecza walizkę pełną damskich - niekiedy pojedynczych - pantofli i szare, wędrowne kobiety ściągają ciężkie buciory, niejako przypominając sobie, dzięki kształtowi pantofelka, zwykłe życie. Także rewia mody zdaje się kapitalnym skrótem lat gomułkowskich: modelki wypinają się na wybiegu, wchodząc za każdym razem w tym samym zuniformizowanym kostiumie. Do szopkowych masek polityków komentatorzy mieli najwięcej zastrzeżeń; wydaje się, że można usprawiedliwić ten wyłom w konwencji choćby znaczącym drobiazgiem z fragmentu obrazującej dzień dzisiejszy: między zbiedniałymi klientami darmowych stołówek, dresiarzami i podenerwowanymi obywatelami wolnej Polski wychyla się na mgnienie spod podłogi gęba towarzysza generała.
Nie będzie to spektakl o bohaterach tamtych czasów, ale o upiorach PRL-u. Nie zamierzam być sprawiedliwy czy obiektywny. Chciałbym powiedzieć o tym, co wciąż odciska się na naszej współczesności. Co powoduje, że jak zbliżają się kolejne wybory, to serce nam podchodzi do gardła, bo nie wiadomo, jak się nasze społeczeństwo zachowa. Wydaje mi się, że najwyższy czas, żeby opowiadać o barbarzyństwie, chamstwie, strachu, o przemocy, o bylejakości, o nędzy PRL-u, które odbijają się czkawką we współczesności.
Zbigniew Brzoza "PRL bez nostalgii" Gazeta Wyborcza - Stołeczna z 17 października 2003