Artykuły

Monoblok: zwycięzcy wyłonieni

III Festiwal Monodramu Monoblok w Gdańsku. Pisze Jarosław Kowal na portalu Gdansktown.pl

Dziewięć spektakli w dwa dni to ilość tak potężna, że aż zagrażająca przedawkowaniem. Występujący dzisiaj Jerzy Pal zdradził jedną z tajemnic teatru - kiedy publiczność zaczyna się dekoncentrować musi pojawić się rekwizyt. Podczas festiwalu Monoblok można było odnieść wrażenie, że tego typu stymulacja w niewidzialnej formie pojawia się niemal non stop.

Punktualnie o godzinie 16 publiczność została wpuszczona do Sali Suwnicowej klubu Żak, gdzie straszyło widmo w postaci jednoizbowej, zaznaczonej jedynie drewnianym konturem chatki. Wisząca w rogu ikona, skrzynia pełna "skarbów", maselnica, stół, gotowane jajka - prowizoryczne pomieszczenie na każdym metrze kwadratowym wypełnione było detalami nadającymi mu indywidualności i charakteru jego właścicielki. Grana przez Joannę Stelmaszuk-Troc starsza kobieta próbowała rozliczyć się z przeszłością przywołując jej najokrutniejsze demony, widzów sytuując natomiast w rolach spowiedników. Cechą charakterystyczną spektaklu jest wykonanie w języku Białorusinów z Podlasia, nie jest to jednak udziwnienie mające na celu nadanie wyjątkowości przedsięwzięciu. Historia jest prowadzona z naturalnością pozwalającą na zautomatyzowanie odruchu spoglądania na ekran z wyświetlanym tłumaczeniem i jednoczesne uczestnictwo w fabule. Aktorka swobodnie poruszała się w gąszczu przedmiotów, za pomocą których przenosiła zgromadzonych w liczne retrospekcje. Tak blisko skutecznego oszukania widzów, jakoby to co widzą było prawdą, nie był na tegorocznej edycji Monobloku nikt inny.

W Plamie zaserwowane zostały dwie komedie. Najpierw Dariusz Sosiński sięgnął po Gombrowicza w "Na kuchennych schodach" - historię urzędnika MSZ o osobliwym "zboczeniu". Otóż elegancki Filip nie jest zainteresowany smukłymi sylwetkami, czystością i dokładnie nałożonym makijażem. Dla niego podnietę stanowi to, co dla wielu jest najwyżej obojętne. Interesują go "sługi od wszystkiego", starsze kobiety o licznych niedoskonałościach i defektach, woli zapach cebuli od drogich perfum, przelewającą się otyłość od greckiego ideału ciała. Kilka pierwszych minut nie zdradzało jeszcze sedna fabuły, obserwowanie porannych czynności higienicznych nieco dłużyło się, ale kiedy żart nabrał rozpędu Sosiński rozwinął skrzydła. Odgrywana przez niego postać to protoplasta Adasia Miauczyńskiego, osoba nie widząca w swoim położeniu niczego śmiesznego, ale dostarczająca rozrywki obserwującym go.

Drugą komedię wykonał Jerzy Pal, ale "Koledze Mela Gibsona" było bliżej do stand-up comedy niż monodramu. Trudno się dziwić, autorem scenariusza jest kabareciarz Tomasz Jachimek. Mimo że na scenie stały stolik i krzesło to występ obyłby się bez udziału jakichkolwiek przedmiotów. Minimalizm nie jest zarzutem, ale poza mową i gestami niewiele działo się w tym występie. Pal celnie punktował kolejne cechy aktorskiego światka - było o chałturzeniu, graniu ćwierć wieku jednej roli, wypowiadaniu się na każdy temat w lokalnej prasie, chwaleniu się znajomością z bardziej popularnymi kolegami po fachu. Całość przezabawna, ale moim zdaniem nie przeznaczona na akurat ten festiwal.

Ostatni konkursowy występ opisywany jest jako "studium kobiecej duszy", jakże cieszę się, że znam kobiety o skrajnie odmiennych duszach! Zaczęło się pięknie - doskonale dobrana muzyka i projekcja samych słów na przestrzeń sali skróconej podwieszonymi elementami (co nadawało wyświetlanym figurom dodatkowego wymiaru). Czar jednak prysł gdy Ewa Ampulska rozpoczęła kipiący emocjami monolog tytułowej "Mariany". Historia nieszczęśliwej miłości (przypominająca "Madama Butterfly") miała tak dramatyczny przebieg, że z trudem wysłuchiwałem o kolejnych cierpieniach. Kiedy zakonnica zapowiadała samobójstwo (odegrane zresztą z mało efektowną karykaturalnością) z nadzieją spoglądałem na leżącą na podłodze aktorkę, ale miłość dogorywa bardzo długo... Pod koniec Maraiana wykrzykuje "to obłęd powtarzać tobie tak często to samo" i ja też miałem ochotę krzyknąć "to obłęd powtarzać publiczności tak często to samo". Gra Ampulskiej nie przekonywała mnie w najmniejszym stopniu, głębokie nabieranie powietrza przed każdą kwestią wręcz przeszkadzało w odbiorze niczym seplenienie czy jąkanie. Kiedy natomiast aktorka niby przypadkiem poprosiła o przerwę, napiła się wody niby przypadkiem zostawionej na przedzie sceny i niby od niechcenia zaczęła "dialog" z widownią to wszystko we mnie krzyczało "kończ waść...". Bardzo ważne w tym wypadku jest jednak rozróżnienie aktor/reżyser, co mogło mieć znaczenie przy podejmowaniu decyzji przez jury.

Gdy sędziowie debatowali akcja ponownie przeniosła się do Plamy, na występ pozakonkursowy. Każdy z uczestników powinien dodać "na szczęście pozakonkursowy". Marta Andrzejczyk zagrała w sposób wart każdej nagrody, a nawet wszystkich trzech jednocześnie. Przedzielona na pół scena symbolizowała dwa oblicza Wiery Gran. Ta ukryta, podglądana przez widzów i widziana jedynie jako cień, zdradzała rozstrojoną osobowość. Jawna natomiast odśpiewywała kolejne piosenki. Mistrzowskiemu opanowaniu głosu wtórowała doskonała gra ciała. Załzawione oczy, zmysłowe ruchu, każdy gest i drgnięcie na usługach odgrywanego monodramu. Główną inspiracją spektaklu była wydana przed dwoma laty książka "Oskarżona: Wiera Gran" Agaty Tuszyńskiej, ale zebrani nie zostali zaproszeni do uczestnictwa w karkołomnej próbie ukazania całej biografii piosenkarki. Słowem kluczem w "Kim jest Wiera Gran..." zdaje się być "miłość" i to taka, której trudno jednoznacznie przyporządkować jakikolwiek przymiotnik. Marta Andrzejczyk nawet nie grała Wiery Gran, przez godzinę autentycznie nią była. To zdecydowanie jeden z najlepszych monodramów jakie miałem możliwość kiedykolwiek zobaczyć.

Jury postanowiło wyróżnić Romualda Krężela ("Ślub, czyli ja sam"), Justynę Kulczycką ("Dziecinady"), a grand prix przyznać "Marianie". Z tą jednak uwagą, że nagroda została skierowana do Andre de la Cruza - reżysera monodramu. Gra aktorska Ewy Ampulskiej nie przekonała mnie, ale Brazylijczyk faktycznie wykonał solidną pracę przygotowując sztukę bogatą w efekty, ale nie efekciarską. To też jedyny reżyser, którego obecność było czuć. Pozostałe występu zdawały się być od początku do końca dziełem jednej osoby. Werdykt jurorów jest suwerenny i niepodważalny, nie ma znaczenia czy się z nim zgadzam czy nie. Pozwolę sobie jednak na zakończenie podzielić się swoimi typami: Radosław Ciecholewski ("Moskwa Pietuszki"), Romuald Krężel i Joanna Stelmaszuk-Troc ("Ja j u Poli verboju rosła").

Monoblok 2012 to duży sukces, impreza nadal jest niszowa, ale systematycznie rozrasta się. Co ważniejsze, przyciąga twórców o repertuarze na bardzo wysokim poziomie przez co jej program jest bardzo silny, zróżnicowany i atrakcyjny. Mam nadzieję, że z każdym z nich będę miał przyjemność spotkać się jeszcze nie raz.

Na zdjęciu: Joanna Stelmaszuk-Troc ("Ja j u Poli verboju rosła" - "Wierzbą w polu rosłam")

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji