Artykuły

Koniec wielkiego reżysera

"Miasto snu" w reż. Krystiana Lupy TR Warszawa, Teatru Dramatycznego w Warszawie i Theatre de la Ville w Paryżu. Pisze Jacek Wakar w tygodniku Wprost.

Najpierw jedziemy długo do ogromnej hali na opłotkach Warszawy. Niezmotoryzowani tracą w tym miejscu szansę na ucieczkę, skazani na teatralny autobus. Rozumiem - tak ma być, odcięci od świata mamy zagłębić się w laboratorium Krystiana Lupy, być zamknięci w jego świecie, wejść w niego do spodu, zacząć odmierzać czas minutami jego przedstawienia. Kiedyś, gdy Lupa reżyserował "Braci Karamazow" Dostojewskiego w krakowskim Starym Teatrze (1999), nie przeszkadzało ponad osiem godzin na widowni. Czterogodzinnym "Lunatykom" według Brocha (1995) towarzyszył nawet niedosyt, bo chciało się więcej. Artysta łączył nas wszystkich we wspólnym doświadczeniu, upływ godzin tracił wtedy na znaczeniu.

Tym razem jednak ciągnie się każda chwila. Po pierwszej godzinie czujemy, jakby minęło sześć, po sześciu, jakbyśmy w hali Transcolor w Szeligach strawili dobę. W dobrych spektaklach Lupy za poświęcony im czas dostawaliśmy coś na kształt katharsis, tym razem czujemy, że staliśmy się ofiarami gigantycznego oszustwa.

Lupa od dobrych kilku lat odchodzi od tradycyjnego teatru. Opowiada, że nie interesują go zamknięte struktury dramatyczne, że wyżej ceni ich kompromitowanie. Kiedy Joanna Szczepkowska podsumowała to, demonstrując nagie pośladki na premierze jego spektaklu "Persona. Ciało Simone", mieliśmy skandal, który przesłonił dramatyczną miałkość inscenizacji. Tym razem jednak na scenie nie ma niestety Szczepkowskiej, jest za to grupa aktorów z TR Warszawa oraz Teatru Dramatycznego, którzy - jak mniemam - nie zadają mistrzowi niewygodnych pytań.

Idą za nim, tonąc w odmętach kolejnych słowotoków scenicznych postaci. Jest zatem dziwnie, bardzo dziwnie. Wiadomo wszak, że to wygodne - dziwnością można wytłumaczyć mielizny spektaklu. A komu one przeszkadzają, ten kiep, bo nie poszedł za wizjonerską siłą reżysera. Jego wina - nie dorósł.

Otóż nie ma do czego dorastać, lepiej przekłuć ten balon. Odwołując się do swego legendarnego "Miasta snu", wystawionego w Starym Teatrze w 1985 r., Lupa pozostawia z książki Alfreda Kubina "Po tamtej stronie" jedynie zarys fabularny. Mówi się o Paterze (Piotr Skiba), ojcu założycielu utopijnego miasta, ale pojawia się on na scenie dopiero w czwartej godzinie maratonu. Zjawia się niczym cień, nie niosąc z sobą niczego oprócz znużenia. Może tak miało być i tak ma być do końca, ale trudno w ten sposób zbudzić widzów z odrętwienia.

Reszta należy do grupy przybyłej do Perły, owego Miasta Snu, by wziąć udział w castingu do filmu Felliniego, który rzecz jasna dawno nie żyje. Powraca temat ostatnich przedstawień Lupy - portret społeczności rozbitków, outsiderów, wyrzutków poza nawias, trawiących czas na pustych rytuałach. Ich działania pozbawione są znaczenia. Chodzą, siedzą, leżą albo półleżą, czasem ktoś krzyknie, ale częściej coś wymamrocze. Na dzień dobry zobaczymy przyrodzenie Jana Dravnela, potem usłyszymy wezwania do buntu, kompletnie pozbawione mocy. Dowiemy się jeszcze od aktorów, żeśmy idioci i dbamy tylko o własne dupy, a wszystko należałoby "rozpierdolić". To skądinąd jedne z mocniejszych sekwencji widowiska, bo przynajmniej komunikat płynący ze sceny jest zrozumiały.

Reszta zaś upływa w monotonnym szmerze słów, które nie łączą się w zdania (prawdopodobnie według Lupy to przeżytek), ale zlewają w magmę. Domyślam się, że przekonany o własnej wyjątkowości reżyser za nic ma widzów, którzy nie są jego wyznawcami. A zapatrzeni w swego guru aktorzy grają z oddaniem. Kłopot w tym, że robienia teatru dla siebie i garstki wybranych nie sposób nazwać inaczej niż zwyczajną pychą. Tym bardziej że Lupa w swym laboratorium, we własnym mieście snu, z namaszczeniem, jakby chodziło o biblię współczesności, objawia prawdy tak oczywiste, że chwilami wręcz banalne. W tej sytuacji ofiarność jego aktorów potęguje tylko wrażenie śmieszności.

Cóż z tego, że Andrzej Szeremeta powtarza gesty rozbitego na strzępy Kubina, Maria Maj gra tani teatr psychologiczny, a Sandra Korzeniak kolejne stany lękowe? Cóż z tego, że Małgorzata Maślanka albo bluzga, albo się rozbiera, a Władysław Kowalski (co aktor tej klasy robi w tym przedsięwzięciu?) tylko kilkakrotnie przemazuje się przez scenę? Żenuje pokazywana w krótkim filmie scena kopulacji Dravnela i Korzeniak, bo nie wynika z niczego i do niczego nie prowadzi. "Miasto snu" razi scenami puszczonymi, długimi momentami pustki, którą Lupa i jego akolici zapewne nazwaliby głębią. Ten spektakl nie szokuje diagnozą, nie zastanawia finałem, pozostawia z niczym. Unosi się nad nim tylko poczucie władzy reżysera, który we własnym przekonaniu może wszystko i zawsze ma rację.

Powie ktoś, że to wezwanie do buntu, odważny gest, w którym Lupa kompromituje samego siebie, fiasko zaplanowane, fiasko jako element strategii artysty. Jeśli tak jest, byłaby to strategia możliwa do zaakceptowania tylko dla niego. Słabość "Miasta snu" sprawia, że trudno przyjąć takie manifestacje.

"Miastem snu" pożegnałem się z Krystianem Lupą, w którego wierzyłem. Z tym, który dał mi wiele teatralnych olśnień. Kolejne jego przedstawienia będę oglądał z krytycznego obowiązku. Już nie czekam na nowy teatr Lupy. Przestał mnie interesować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji