Artykuły

Rock love musical

Na trójmiejskim afiszu pojawiło się wreszcie teatralne wydarzenie. W "Hair" nie ma ściany między sceną i widownią. Jest zbiorowa wiara w to, że radość i miłość mogą nas uratować.

Po premierze "Hair" na Broadwayu w kwietniu 1968 roku ten rock love musical, napisany przez dwóch bezrobotnych nowojorskich aktorów i kanadyjskiego kompozytora, okrzyknięto "pierwszym, którego akcja dzieje się nie przedwczoraj, tylko dziś". Po raz pierwszy ze sceny mówiono o tym, co dzieje się za drzwiami teatru. "Hair" językiem ulicy opisywało nastroje pokolenia wojny wietnamskiej. Teraz, po polskiej prapremierze, która odbyła się w sobotę w Gdyni, z satysfakcją trzeba powiedzieć, że "Hair" to musical, którego akcja dzieje się co prawda przedwczoraj, ale dotyka nas tak, jakby działa się dzisiaj.

Siła w młodości

Reżyserowi Wojciechowi Kościelniakowi udało się - na bazie historii o hippisowskiej komunie, mieszkającej u schyłku lat 60. w nowojorskiej dzielnicy East Village - stworzyć opowieść o dzisiejszym świecie, wstrząsanym wojnami, rządzonym przez polityków, którzy bawią się ludzkimi losami. Realizatorzy pokazali grupę ludzi - kolorową enklawę przyjaźni, miłości i radości. Kiedy na początku przedstawienia pojawiają się na scenie transparenty wnoszone przez dzieci-kwiaty z hasłami "Peace", "Make Love Not War", "Flower Power", wierzymy tym młodym ludziom, bo są przepełnieni entuzjazmem i wiarą w naprawę świata. Radość i spontaniczność są na scenie Muzycznego prawdziwa. Tu się nie gra hippisowskiego luzu, tu się jest na luzie! Tę autentyczność udało się osiągnąć dzięki obsadzonemu w "Hair" zespołowi młodych wykonawców, wywodzących się głównie z przyteatralnego Studia Wokalno-Aktorskiego. Przedstawienie toczy się w żywiołowym tempie, piosenki pięknie przechodzą jedna w drugą. Tę nieokiełznaną swobodę emanującą ze sceny zawdzięczamy przede wszystkim choreograficznym pomysłom Jarosława Stańka. Jego układy w jasny sposób pokazują, że tańcem można przekazać wszystkie emocjonalne stany, które są udziałem człowieka. Tę radość, przerażenie, obawy, miłość do łudzi z dużym oddaniem i wykonawczą precyzją pokazuje cały zespół, który jest największą siłą przedstawienia. Entuzjazm aktorskiej młodzieży udzielił się podczas premiery publiczności. Najlepiej było to widać w finale, kiedy na scenę, zachęcani przez wykonawców, wbiegli widzowie. Przy rozsadzających salę dźwiękach ostatniego hitu "Let the Sunshine In" ("Niech nam świeci nasze słońce") bawili się i realizatorzy, i publiczność. Widzowie nie chcieli opuścić teatru, urządzając owację na stojąco.

Dzieci cacy, mieszczuch be

Twórcy "Hair" A.D. 1999 - doby AIDS, w której hippisów zastąpili yuppies, a narkotykowi dealerzy są społecznym problemem, nie mieli łatwego zadania. "Hair", jak żaden inny musical, osadzone jest w konkretnym czasie politycznym. Dodatkowo nie opowiada się w nim w zasadzie żadnej historii. Nie ma tu ciągu zdarzeń, które śledziłoby się z zapartym tchem, wątłe są dialogi. Jest tylko jeden istotny punkt fabularny - naszkicowana skrótowo opowieść o 21-latku Claudzie Bukowskim, który otrzymuje kartę powołania do wojska. To tylko pretekst do zamanifestowania przez hippisowską komunę antywojennych nastrojów tamtych lat, kiedy młodzi Amerykanie wysyłani byli do Wietnamu. Znacznie szerzej historię Bukowskiego potraktował Miloš Forman w swoim filmowym "Hair" z 1979 roku. Ale gdyńskie przedstawienie nie ma z nim nic wspólnego. Realizatorzy polskiej prapremiery oparli się na teatralnym scenariuszu Gerome'a Ragniego i Jamesa Rado, w który Forman dość drastycznie ingerował. Wojciech Kościelniak także pozwolił sobie na pewne zmiany. Przede wszystkim w zdecydowany sposób odniósł się do drażliwego tematu, jakim są dziś narkotyki. W końcowej scenie ortodoksyjny hippis Berger oddala się w towarzystwie Białej Damy. Straceńcze pogo ze Śmiercią, które wykonuje na szczycie aluminiowej konstrukcji, budzi dreszcz przerażenia. Taki akcent musiał znaleźć się w "Hair", zrealizowanym u schyłku wieku, kiedy wiadomo, że narkotyki nie są wyzwoleniem, lecz więzieniem. Kościelniak dopowiada też losy Claude'a Bukowskiego. Dziś Bukowski jest niespełnionym reżyserem filmowym, który mści się na aktorach za swoje niepowodzenia. Ten pomysł, mający być pomostem między dawnymi a dzisiejszymi czasami, wydał mi się zanadto na siłę. Do tego reżyser ujął rzecz całą w teatralny nawias, pokazując Bukowskiego realizującego dziś w teatrze musical "Hair". To jedyny mankament gdyńskiego przedstawienia. Wiadomo - dzieci-kwiaty są cacy, a mieszczuch, nastawiony na konsumpcję - be.

Narodziny gwiazdy?

Wojciech Kościelniak podszedł do "Hair" bez nabożeństwa. Zaletą spektaklu - przy wadze tematu - jest jego lekkość i dowcip. Widać je szczególnie w scenach z rodzicami prawiącymi morały i w sekwencjach narkotycznego "odjazdu", w których pojawiają się m.in. George Washington, Indianie, buddyjscy mnisi i spadochroniarze. Ślicznie zainscenizowano też sekwencję z udziałem turystki (pyszna Anita Urban), której suknia nadyma się jak balon. Takich perełek jest w gdyńskim "Hair" sporo. Przebogata muzyczna strona przedstawienia "ściga" się tu z jego warstwą inscenizacyjno-choreograficzną. Widz musi się nieźle napocić, by zdążyć obejrzeć wszystko. To dobrze, w takim teatrze nie ma mowy o nudzie.

Gdyńskie przedstawienie pokazało siłę zbiorowej kreacji. Wyróżnić trzeba by wszystkich. Przejmującą postać ciężarnej narkomanki subtelnie nakreśliła Justyna Szafran. Kobiecą delikatność pomieszaną ze stanowczością obywatelki pokazała Katarzyna Jamróz. Jednak największą radość dało oglądanie i słuchanie Jakuba Szydłowskiego, słuchacza IV roku Studium Wokalno-Aktorskiego, obsadzonego w roli Bukowskiego. Brawo! Cezary Studniak, aktor o komediowym zacięciu, zagrał Bergera całym sobą, ocierając się momentami o szarżę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji