Monodram Zapasiewicza
Biografia szekspirowskiego "Koriolana" na polskich scenach nie obfitowała dotąd w sukcesy. Trudno do nich także zaliczyć premierę zrealizowaną obecnie w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Na dobrą sprawę jedynym jej mocnym atutem jest aktorskie ujęcie roli tytułowej. Reszta budzi dość zasadnicze wątpliwości.
Podejrzewam, że cała koncepcja reżyserska Krzysztofa Kelma nie została po prostu domyślana, nie wyszła poza stadium szkicu. Młodemu twórcy zabrakło konsekwencji i precyzji w interpretacji utworu, w poszukiwaniu właściwych rozwiązań inscenizacyjnych i wykonawczych. Kelm (również autor scenografii) rozgrywa "Koriolana" na prawie pustej scenie która przy nieznacznej zmianie elementów służy za kolejne miejsca akcji; dodatkowy ważny plan stanowi jeszcze podest przecinający wzdłuż całą widownie, a często wykorzystywany w czasie spektaklu.
W takim założeniu inscenizacyjnym nie widziałbym nic złego, gdyby coś z niego naprawdę wynikało. Ale jest akurat odwrotnie. Reżyser sugeruje teatr totalny, niestety, nie potrafi ani komponować scen zbiorowych, ani prowadzić wykonawców. Dlatego też mimo pozorów dynamiki i ruchu scenicznego jest to przedstawienie w istocie rozrzedzone w rytmach, nie pozbawione dłużyzn i pustych miejsc. Niefortunna wydaje mi się również sama koncepcja kostiumów, wziętych z różnych epok i stylów, stanowiących swoisty kolaż. Zapewne miał on podkreślać uniwersalistyczny charakter dramatu. Tylko to już efekt zgrany i deficytowy artystycznie.
Wśród wykonawców dominował niepodzielnie Zbigniew Zapasiewicz w roli Koriolana. Od początku dał kreowanej przez siebie postaci patos i siłę, zmonumentalizował ją. Był wodzem przerastającym o głowę całe otoczenie, a jednocześnie człowiekiem który nie umie posłużyć się techniką kompromisu, przyjąć do wiadomości taktycznych reguł gry i w rezultacie zostaje wygnany z Rzymu przez motłoch podburzony intrygami trybunów.
W pierwszej części spektaklu odnosiłem wrażenie, że Zapasiewicz jest za bardzo ostry i wyrazisty w ekspresji. Druga część przekonała mnie jednak, że był to zamysł przemyślany i celowy, oparty świadomie na zasadzie kontrapunktu. Zapasiewicz przechodzący na stronę Wolsków, wrogów Rzymu stał się zdecydowanie bardziej wyciszony, ironiczny, pełen skupienia i goryczy. Aktor bezbłędnie uchwycił ten kluczowy moment roli, kiedy szekspirowski bohater zaczyna zdawać sobie sprawę, że jego wyprawa na Rzym nie jest aktem prawomocnego odwetu, ale aktem zdrady. Szczególnie przejmująca jest scena finałowa, gdy Koriolan ma już świadomość, że przegrywa swój samotny pojedynek ze światem, losem i historią.
Jednym aktorem, który okazał się w tym spektaklu dla Zapasiewicza partnerem był Marek Obertyn. Budował on postać wodza Wolsków, Aufidiusza, zgodnie z własnymi dyspozycjami, z duża konsekwencją i dyscypliną środków. Wyróżniłbym tylko jeszcze Jadwigę Jankowską-Cieślak, która prawie niemą rolę żony Koriolana zagrała niezwykle skromnie, a jednocześnie z wewnętrzną emocją.
Wyraźny zawód sprawili natomiast wykonawcy nawet tak wytrawni, jak Barbara Kraftówna i Andrzej Łapicki. Ich interpretacje pogłębiały niejednolitość stylistyczną przedstawienia. Kraftówna pozbawiła Wolunię, matkę Koriolana jakiejkolwiek prawdy psychologicznej, nadużywała retoryki koturnowej i pustej. Łapicki jako Menneniusz Agryppa był właściwie z innej sztuki, próbował czytać Szekspira poprzez Fredrę. Trudno uznać ten pomysł za szczęśliwy. W grze pozostałych wykonawców nie odnotowałem rażących potknięć, ale też żadna z ról nie przyciągała uwagi widza.
"Koriolan" bez wątpienia należy do mniej sugestywnych artystycznie utworów Szekspira. Jest to tekst okrutnie rzeczowy, a nawet oschły w stylu, ale za to pasjonujący jako studium relacji między jednostką a zbiorowością, jako żywy, niezwietrzały poznawczo teatr polityczny. Szkoda, że warszawska premiera "Koriolana" nie wydobyła tych walorów dramatu. Co więc pozostaje w naszej pamięci? Chyba tylko zadziwiający w swej intensywności monodram Zapasiewicza.