O Halce - bez sentymentów
- bez sentymentów patriotyczno-tradycyjnościowo-społecznikowskich. Wyłuskać tę wspaniałą partyturę, zawierającą tyle muzyki, z kokonu - "skarbca tradycji narodowych" (któremu w PRL dołożono jeszcze warstwę "tradycji" socrealizmu). Przeżywać muzycznie "Halkę" tak jak się przeżywa "Traviatę" czy "Toscę": słyszeć i widzieć w niej po prostu wielką operę romantyczną z połowy stulecia, bliską z jednej strony wczesnego Verdiego, a z drugiej już (równie młodego) Wagnera... Zmilczeć natomiast o słowiańskości, polskości, ludowości!
Czy jest to w ogóle możliwe? Wszak nie sposób odciąć "Halki" od gleby tematu, fabuły, z której wyrosła, czyli od owego obyczaju szlacheckiego dawnej Rzeczypospolitej, który w XIX wieku stawał się
już mitem krzepiącym świadomość narodową, z czym z kolei łączyło się współczucie dla doli włościan i romantyczna ciekawość ludowego obyczaju.
Nie mówię, żeby o tym wszystkim całkiem zapomnieć, ale żeby to "zawiesić", aby tym mocniej doznać wartości opery: jej muzycznej dramaturgii, logiki budowy i rozwoju (co tak przekonująco wykazuje Tadeusz Kaczyński w obszernym omówieniu ilustrowanym tabelą dwudziestu paru motywów przewodnich), jej melodycznej intensywności, napięć frazy, żaru ekspresji.
Z takim to nastawieniem wybierałem się na warszawską premierę inaugurującą doroczne Dni Teatru Wielkiego. Obiecywałem zaś sobie wiele. Skoro bowiem operę Moniuszki wzięli na warsztat: wybitny reżyser filmowy (o wyobraźni tak oryginalnej jak w "śląskich" filmach) i scenografka z rzędu czołowych, to musi z tego wyjść coś, jeśli już nie rewelacyjnego, to przynajmniej wysoce interesującego. Spodziewałem się, że "Halka", której muzykę znam niemal od dzieciństwa, zalśni prawdziwie nowym blaskiem (co było zresztą zamiarem reżysera, i o czym sam pisze w programie).
Tym większe było rozczarowanie. Ta nowa "Halka" - od strony muzycznej na pewno wierna partyturze kompozytora -jako obraz sceniczny wydała mi się szara jakaś, bez blasku, bez wyraźnych kontrastów (które przecież są tu potencjalnie zawarte - wynikają wprost z sedna konfliktu dwóch światów "szlachty" i "ludu", skupionych w węźle osobistej tragedii miłosnej. Od scenografii i reżyserii, zwłaszcza dzieł operowych tak mocno pulsujących życiem i tak przejmująco pięknych, wymagam obrazu sceny adekwatnego do muzyki, tj. równie ekspresyjnego, intensywnego, pięknego; wymagam czegoś, co mnie z miejsca porwie, zachwyci, oczaruje; domagam się uderzeniowego efektu scenografii, skupiającego wzrok na kompozycji sceny (taki właśnie efekt, moim zdaniem warunek konieczny dobrego spektaklu operowego, miałem na poprzedniej premierze w Teatrze Wielkim, "Księciu Igorze" Borodina, nie arcydziele muzycznym przecież, a pokazanym przez reżysera i scenografa z tak zachwycającą muzycznością!).
Nowa warszawska "Halka", z jedną przerwą między II a III aktem, składa się scenograficznie z dwóch obrazów: Dwór (podkrakowski) i Kościół w górach - obydwu z tym samym zresztą górskim tłem. Taki tradycyjny podział - dwuobrazowość - wynika z akcji dramatu i jest sam w sobie bezdyskusyjny. Ogólny koloryt - stonowany, przyćmiony, nie eksponujący barwy.
Poza tą nadrzędną cechą "kolorystyki umiarkowanej" nie potrafię uchwycić wyraźniejszych znamion indywidualnego stylu, stylistycznych wyznaczników koncepcji scenicznej: czy ma być ona bardziej realistyczna (fasada dworu-pałacu?, kościółek wiejski), czy bardziej symboliczna, skrótowa, umowna ("skały" i "las" w obrazie drugim)? A może są w tym również aluzje do scenografii operowej dziewiętnastowiecznej, z czasów Moniuszki? Jeśli tak - to jakie, w jakich elementach?
Parę słów o reżyserii. Nie podważam słuszności jej zamierzeń: tak widzi "Halkę" wytrawny mistrz filmu, dla którego pierwsza w jego praktyce opera jest frapującą przygodą: jako XIX-wieczny melodramat, romantyczną tragedię namiętności. Kazimierz Kutz chciał operę Moniuszki "odspołecznic", uwolnić ją od tradycji "komunistycznej", interpretacji "komunizującej", i dotrzeć tym samym do autentyczności dzieła. W rezultacie zaprezentował zasób środków z teatralno-operowego lamusa: melodramatyczne gesty operowego aktorstwa (m.in. "sponiewierana" Halka wyraża swą rozpacz i ból rzucając się co jakiś czas na deski sceniczne); dużo ruchu - postacie poruszają się w pseudo- (?) sztampowej konwencji (żeby jednak konwencja właściwie estetycznie zagrała, musi być podana perfekcyjnie, mistrzowsko dopracowana!).
Poza tym (co dla mnie równie przykre) brak w tym przedstawieniu oryginalnej inwencji w komponowaniu plastyczno-dynamicznym scen zbiorowych. Ogólnie - ruch sceniczny nie wynika z partytury, nie jest stylizowany według muzyki, według jej rytmu, napięć melodii i harmonii, partykulacji formy, formalnych napięć (bardzo cenię taki typ muzycznego ruchu - nieczęsto spotykany na scenach operowych - pamiętam go sprzed lat z poznańskiego "Tristana" Roberta Satanowskiego i całkiem niedawno - z "Księcia Igora").
Tego rodzaju melodramatyczna czy melodramatyzująca koncepcja "Halki", aby osiągnąć sukces, musi bazować na głosach mocnych, wyrazistych, nieprzeciętnej urody, na śpiewakach o pewnym, sporym już doświadczeniu. Jednym słowem - substancja opery musi być pełnowartościowa. Tymczasem mamy tu debiuty: młodych artystów śpiewających w "Halce" po raz pierwszy. Zestaw głosów przeciętny, nikt szczególnie się nie wyróżnia, nikt też specjalnie niczym nie razi, ale brak jest czegoś naprawdę wybitnego - wokalnej roli, kreacji. U wszystkich natomiast wyczuwa się mniejszy lub większy wysiłek. (Może czasy pięknych głosów minęły już bezpowrotnie? A muzyka Moniuszki szczególnie wymaga pięknego śpiewu!).
I tak wychodzi na to, że w owym przedstawieniu najlepiej jeszcze wypada strona orkiestrowa i chóralna. Pod sprawną batutą dyrygenta muzyka Moniuszki - którego niezwykła inwencja melodyczna zawsze mnie zadziwia i porywa - płynie naturalnym tokiem, rozwija się, zawęźla, narasta, kulminuje według dramaturgicznej logiki (którą tak przekonująco opisuje Tadeusz Kaczyński). Choć i tu przydałoby się więcej napięć, ostrości, ognia, nawet gwałtowności - wszystko to przecież jest w tej romantycznej partyturze! A z drugiej strony - czego nigdy nie dosyć - przydałoby się więcej brzmieniowej intensywności, melodycznej soczystości w grze muzyków.
Na temat nowej inscenizacji "Halki" w stołecznym Teatrze Wielkim nie zamierzałem w ogóle zabierać głosu, zostawiając w tym względzie całkowicie wolne pole Bohdanowi Pociejowi. Jednakże opublikowana wkrótce po tej premierze w "Kurierze Polskim" rozmowa Anny Bimer-Góralczyk z reżyserem skłania mimo woli do postawienia dodatkowo kilku przynajmniej prostych pytań:
1) Dlaczego pyszna magnacka siedziba z poprzedniej inscenizacji w tym samym teatrze (kapitalna oprawa scenograficzna Andrzeja Majewskiego) - jak zresztą i z dawniejszych przedstawień - została tutaj zastąpiona przez skromny szlachecki dworek? Gdzie w treści opery znaleźć można uzasadnienie takiego "odkrywczego" zabiegu?
2) Czy przygotowywanie przedstawienia z myślą o "eksporcie" musi wiązać się ze zubożeniem jego kształtu, w wizualnej w każdym razie warstwę?
Czy myśląc o zagranicznych odbiorcach mających po raz pierwszy zetknąć się z polską narodową operą nie należałoby starać się o zaprezentowanie jej w możliwie najświetniejszej i najefektowniejszej postaci?
3) Czy mówiąc o teatrze muzycznym można w aprobującym tonie przyjmować stwierdzenie, że "reżyser za główne swe tworzywo uznaje libretto"? A co z muzyką, wyznaczającą przecież klimat i charakter poszczególnych scen? Być może przy takim podejściu do sprawy dałoby się w ogóle bez niej obejść?
4) I wreszcie: w imię czego z reżysera debiutującego na gruncie opery czyni się nieomal prawodawcę tego gatunku sztuki (podtytuł: Kazimierz Kutz zdradza przepis na współczesną operę)? Czy artystyczny rezultat owego debiutu rzeczywiście to uzasadnia? (Józef Kański)