...z polskiego na "nasze" - rozmowa z Mikołajem Grabowskim
Prawie trzy lata temu wyjechał Pan z Krakowa rozgoryczony decyzją lokalnych władz, które odmówiły Panu dyrekcji Teatru im. Juliusza Słowackiego, i podjął pracę w Łodzi. Jak silna była Pańska motywacja do zaczynania wszystkiego od początku w nowym miejscu? Dlaczego warto było wtedy iść do Teatru Nowego?
Impuls do działania płynął ze strony grupy absolwentów PWST, moich byłych studentów, którzy ku mojej rozpaczy nigdzie nie zostali zaangażowani. Nie chciałem żeby - jak kilka innych roczników - przepadli gdzieś w Polsce, po przypadkowo wybranych teatrach. Chciałem z nimi pracować i to zadecydowało o moim wyjeździe do Łodzi. Wziąłem ze sobą jedenastu młodych aktorów z Krakowa, także tych z nieco starszych roczników, którzy byli w podobnym stanie ducha, co tamta grupa. Byłem przerażony awanturą o Teatr im. Słowackiego. Nagle zobaczyłem, że to, co robi lokalna władza, polega na nieliczeniu się ze zdaniem większości zespołu. Cierpiałem nie z tego powodu, że nie zostałem dyrektorem, ale dlatego, że zrozumiałem, że sypią się podstawy demokracji, zostaje naruszony pewien status, który powoli po 1989 roku był wypracowywany przez nas wszystkich. Uświadomiłem sobie, że oto artyści z dnia na dzień stracili prawo decydowania o sobie. Proszę pamiętać, że był to czas zawirowań, przesilenia władzy ludzi z AWS, którzy prowadzili politykę wymiany kadr. Wykonali w ten sposób rodzaj cięcia: ujawnili swój brak przyzwolenia na ciągłość w kulturze. W moim przypadku było to uniemożliwienie dalszej pracy z zespołem, który współtworzyłem od kilkunastu lat.
Czy pracując w Krakowie czuł się Pan jako reżyser odrzucony przez część konserwatywnie nastawionej do teatru publiczności i władzę, które chętnie wsłuchiwała się w głosy krytyki?
Nieprzychylna kontrowersyjnemu artyście władza to tylko czubek świadomości, która obowiązywała w Krakowie. Obawiam się, że tutaj zbyt często biorą górę tendencje, które wykluczają poza nawias osobę, która działa i myśli inaczej. W pewnych kręgach najbardziej zaszkodziły mi "Opisy obyczajów". Bo nie prezentowałem w nich takiego spojrzenia na Polaków, jakie powinno być - a jakie powinno być, to wiemy słuchając Radia Maryja. Dla tych kręgów odbiorców krytyka poczynań rodaków to zdrada narodowa. A artysta, który knuje i zdradza Polaków, nie ma racji bytu. Między innymi z takich powodów miałem wrażenie, że muszę uciekać z Krakowa. Czułem, że to miasto zamknęło się na wszystko, co nie pasuje do jego mieszczańskich klimatów. A ja nie pasowałem.
Czy w takim razie w perspektywie Pana dyrekcji w Starym Teatrze możliwe będzie robienie niewygodnych ideowo spektakli?
"Niewygodne ideowo" - słowa jak z poprzedniej epoki. Chcę wierzyć, że żyjemy w jednak innym już kraju i teatr walki w dawnym stylu skończył się. Czy w nowym stylu jest o co walczyć? Na pewno tak. Społeczeństwo jednak odrzuca kogoś, komu zawdzięcza jakąś wiedzę o sobie. Ja jestem całe życie odrzucany i zgadzam się, że tak musi być. To proces naturalny. Każdy artysta prędzej czy późnej dostaje po twarzy.
Czy taka sytuacja wymusza od artysty inną strategię działania? Umiejętność lawirowania, kompromisów, zmian estetyki swojego teatru?
To też zależy od człowieka. Twórcy generalnie potrzebują akceptacji. Ja się przyzwyczaiłem i nie robię problemu z tego, że częściej czuję się bardziej nieakceptowany niż akceptowany. Przecież własnych poglądów nie zamienię na inne. Mogę prezentować je na scenie inaczej, dojrzalej, mniej ryzykownie, ale nie zmienię ich diametralnie, nie stanę się kimś innym. Zresztą - lubię być pod obstrzałem.
Ma Pan jakichś sojuszników w tej walce?
Moje spektakle cały czas trafiają do młodych ludzi. "Audiencję" gram już trzydzieści trzy lata, "Scenariusz" piętnaście lat, "Kwartet" dwadzieścia trzy. Choć przekroczyłem już pięćdziesiątkę, na spektaklach - jako reżyser i aktor - dogaduję się z kilkunastoletnimi widzami. Widać jest to styl myślenia, który się nie zestarzał. Moich sojuszników szukałbym w krakowskiej PWST, szczególnie na Wydziale Reżyserii, a także w grupie publiczności, która nie chce zastygnąć w samouwielbieniu i widzi, że cały czas mamy kłopot z samymi sobą, że jesteśmy marnym społeczeństwem, z którym nikt się nie liczy i sami ze sobą również się nie liczymy, że tęsknimy w sposób absurdalny do czasów duchowej niewoli, bo wtedy żyło się prościej. Czy to znaczy, że musimy być uciskani, żeby czuć się lepszymi? - pytam moją publiczność.
Mówię wciąż moim widzom, że jako naród nie potrafimy przestawić chorych zasad funkcjonowania społeczeństwa na zdrowe. Część ludzi, podejrzewam, nie chce wiedzieć, co to znaczy - zdrowe. Pielęgnujemy w sobie lęki, fobie - wręcz kochamy je. Przestawienie się na społeczeństwo obywatelskie jest trudne. Bo dobrze jest nam myśleć o sobie w kategoriach ludzi pokonanych, ale wartościowych, przegranych, ale pięknych. Dobrze, że młode pokolenie tak nie myśli.
Zastanawiam się, ile z tego, o czym tu rozmawiamy, rozumie młoda widownia. Oni chyba nie stosują wobec tematyki przedstawień teatralnych kategorii Polska - Europa, nie nurtuje ich problem, ile z obywatela siedzi w Polaku, gdzie kończy się Sarmata a zaczyna romantyk...
Zgoda, oni tak nie rozumują, bo nie są przepołowieni - to ja jestem przepołowiony. Utknąłem gdzieś między epokami. Nadal łatwo mi rozmawiać z młodymi widzami językiem Bogusława Schaeffera - on już dwadzieścia lat temu opisał nasz świat. Jego sztuk nie gra się już tyle, co dawniej, ale ich diagnoza jest nadal aktualna.
Idąc z młodymi do Łodzi nie zrobił Pan jednak nowego Schaeffera.
Nie mogłem zdominować repertuaru. Jako dyrektor artystyczny musiałem zachować wobec twórców, którzy przychodzili do mnie ze swoimi projektami, całkowitą otwartość. Rozumiałem, że Teatr Nowy jest nie tylko dla mnie i nie tylko po to, żeby robić w nim autorskie spektakle w moim dawnym stylu.
Ale wszystkie swoje dotychczasowe dyrekcje zaczynał Pan Schaefferem...
To był zawsze "Kwartet..." Ale w Łodzi w pierwszym sezonie mojej dyrekcji nie miałem jeszcze gotowej małej sceny. Może gdyby była... Nie chciałem być w Nowym postacią pierwszoplanową. Dyrekcja jest sztuką kompromisu. Idąc do Łodzi, miałem w głowie model Starego Teatru, oparty na idei kilku bardzo silnych reżyserów. Wiedziałem, że bez nich nie będę mógł ruszyć z rozmachem - zrobię jedno, dwa przedstawienia, które coś będą znaczyły. Ale poza tym teatr powinien dać jeszcze z sześć premier. Muszą je podpisać artyści, którzy, pracując w Nowym, będą siebie określać.
Do współpracy wybrał pan reżyserów młodszych o pokolenie, trzydziestolatków, prawie debiutantów - Remigiusza Brzyka, Łukasza Kosa, Iwonę Kempę, Aldonę Figurę... Mistrz i terminatorzy. Pana pozycję wzmacniała dodatkowo grupa Pańskich aktorów-wychowanków. Dlaczego wybrał Pan tych, a nie innych reżyserów?
Zaproponowałem także współpracę Kazimierzowi Dejmkowi, a wybór młodych był konsekwencją tego, co robili w krakowskiej szkole. Chcieli robić teatr przez człowieka a nie przez formę, opowiadać o rzeczywistości, a nie o teatrze. (Zauważmy, że część młodych reżyserów zaczyna już w pierwszych spektaklach opisywać swoje życie w sztuce.) Oczywiście, każdy z nich szuka w teatrze własnego języka, stylu tworzenia. Żaden jednak nie chciał szperać w tym, co jest zupełnie zużyte. I to mnie do nich przekonało.
Im jestem starszy, tym bardziej przeraża mnie skończoność form w teatrze. Jeżdżąc po świecie spostrzegam, że rzeczy, z którymi eksperymentowałem trzydzieści lat temu, dalej są awangardą, albo jeszcze gorzej - po prostu komercją. Cały czas mam deja vu - prawie to samo, co robiłem z MW2 teraz funkcjonuje jako teatr sprzedajny. W Nowym robiliśmy taki teatr, jaki chciałbym, żeby wsiąkał w świadomość młodej publiczności. Akurat żaden z moich młodych kolegów nie podążał w stronę Sarah Kane czy Dogmy. Nasze gusta są widać trochę podobne.
Przy układaniu teatralnego afisza zawsze spotykają się dwie opcje. Wedle pierwszej - każdy reżyser przynosi do repertuaru swój osobisty wkład, bo tyle jest teatrów w teatrze, ilu pracujących w nim reżyserów. Druga opcja mówi, że silny dyrektor narzuca to, co najważniejsze; on rozdaje karty, realizuje spektakle "flagowe". Starałem się być elastyczny - dyskretny i wyrozumiały wobec tego, co proponują młodzi, ale czasem upierałem się przy swoim.
Jak w takim razie odpowie Pan na zarzut, że repertuar Nowego był w gruncie rzeczy przypadkowy: "Hurly-Burly" obok "Królowej i Szekspira", "Kaleka z Inishman" obok Słobodzianka, Fredro i kabaret Przebindowskiego...
Nasz pierwszy sezon to było szukanie literatury, tematów i publiczności.
Wszystko tworzyło się na gorąco. W Łodzi zarzucano mi, że nie gram nic z moich starych rzeczy, że nie wznawiam "Opisu", "Pekosia". Odpowiadałem, że nie mogę cały czas powtarzać siebie samego. Czułem jednak, że wszystko to, co do tej pory mnie budowało, będę musiał w Łodzi odrzucić. Nie dlatego, że było to nowe miejsce i nie dlatego, że nastał nowy czas dla teatru, ale dlatego, że ja sam coś w sobie musiałem zmienić. Opowiadanie o sobie ciągle w tym samym stylu staje się nudne.
Do artysty przyczepia się jakaś forma wypracowana w kilku spektaklach i potem trudno się od niej oderwać. W końcu nic lepszego dla twórcy niż zrealizowanie pięciu wzorcowych przedstawień i granie ich przez dwadzieścia lat. Ja mam pięć takich przedstawień. Równie dobrze mógłbym nic już w życiu nie robić, tylko bez przerwy eksploatować te tytuły. Ale jest jeszcze jedna droga - stale próbować coś zmieniać. Może na przykład powinienem zaprzestać grania "Kwartetu", bo przez niego wciąż jedną nogą jestem w przeszłości? W Łodzi już "Prorok Ilja" zapowiadał coś odmiennego w moim teatrze, był takim słupem granicznym akcentującym styl Teatru Nowego, pytaniem o naszą tożsamość wiary. Z kolei "Król Lear" był próbą wejścia w zupełnie odmienną konwencję.
Wróćmy do relacji z młodymi reżyserami, bo według mnie był to najciekawszy eksperyment Pana łódzkiej dyrekcji. Podejrzewam, że nie tylko oni uczyli się czegoś od Pana, także Pan czerpał z nich pełnymi garściami. Co daje doświadczonemu reżyserowi możliwość obserwowania debiutanta, opiekowania się jego poczynaniami?
Współpraca z Brzykiem i Kosem nie pozwalała mi zastygnąć we własnych poglądach. Czułem, że muszę być z nimi w stałym konflikcie. I moimi przedstawieniami, i tym, jak rozumiem teatr. Stworzyliśmy w Nowym system wzajemnej pomocy reżyserskiej. Są próby wyznaczone do tego, żeby zebrali się reżyserzy i w dyskusji bezwzględnie oceniali obejrzaną przed chwilę robotę kolegi. Wtedy jest jeszcze czas na poprawienie błędów.
Czy młodych reżyserów z Teatru Nowego traktował Pan jako swoich uczniów?
Nie chciałem uczyć - pokazywałem, że można robić teatr tak, jak ja go robię. Wskazywałem wartości, które ja cenię. Nigdy nie chciałem mieć ucznia-klona, powtarzającego kropka w kropkę moją drogę w teatrze, moje wybory i błędy, bo wiem, że i on, i ja czulibyśmy się nieszczęśliwi w rolach ucznia i mistrza. Zbyt cenię swoją indywidualność, żeby gasić ją u drugich.
I spokojnie przyglądał się Pan jak młodzi reżyserzy walczą z młodymi aktorami?
Moja troską było zbudowanie zespołu teatralnego, w którym młode pokolenie poczułoby się dobrze i bezpiecznie. Żeby poczuć smak robienia teatru, trzeba mieć grupę ludzi, którzy chcą ten teatr robić. Taka komfortowa sytuacja jest dziś rzadkością; mamy raczej do czynienia z rozbitym środowiskiem teatralnym. Zespół teatralny - ten przeżytek z poprzedniej epoki, jak chcą złośliwi - potrzebny jest aktorowi tylko jako etykietka - jestem stąd, z dobrego zespołu, więc płaćcie mi większe pieniądze. Ja pamiętam prawdziwe zespoły teatralne, w których tkwiła potężna tendencja dośrodkowa, scalająca: ludzie chcieli trzymać się razem.
Teatr dla mojego pokolenia był czymś naprawdę bardzo ważnym. Dla nowej generacji - niekoniecznie, ale cierpią, jeżeli czują pustkę wokół siebie. Dlatego trzeba im pokazać, co jest możliwe do stworzenia w zespole, jaka temperatura pracy, jaki rodzaj teatralnej przygody może ich czekać. Z własnego doświadczenia wiem, co to znaczy być w teatrze, w którym człowiek tylko do połowy realizuje własną myśl: aktor do połowy zrobi rolę, reżyser do połowy wyreżyseruje spektakl. Niczego nie zrobi się do końca bez atmosfery sprzyjającej przedstawieniu. W Łodzi chciałem stworzyć aktorom i reżyserem maksimum możliwości do zrealizowania spektaklu w kształcie, jaki sobie wymarzyli. Nic więcej.
W takim razie można Panu zarzucić, że wracając do Krakowa, porzucił Pan tych aktorów w połowie drogi.
Gdyby moja decyzja objęcia dyrekcji w Starym miała się skończyć dla łódzkiego zespołu trzęsieniem ziemi, całkowitą wymianą kadr i koncepcji programowej - nigdy nie odszedłbym z Łodzi. Podczas rozmów z władzami samorządowymi sugerując następcę twierdziłem, że musi on kontynuować to, co zaczęte, że substancja teatru musi zostać zachowana za wszelką cenę.
Zostawiam zespół w nienaruszonym stanie. Nie odchodzi nikt z aktorów ani nikt z reżyserów. Kazimierz Dejmek przejmuje dosłownie wszystko i jestem mu za to bezgranicznie wdzięczny. Przejmuje nawet mnie, bo ja będę w Nowym realizował jeden spektakl rocznie.
To dlaczego zespół nie chciał Pana wypuścić z Łodzi?
Może rzeczywiście trzy lata to za mało, żeby ostatecznie sformułować program teatru. Zrealizować wszystkie zamierzenia. Z zespołem łódzkim nie odbyliśmy jeszcze szczerej rozmowy. Temat jest za gorący. Pewnie zadadzą mi to samo pytanie, co Pan, a ja będę musiał szczerze na niego odpowiedzieć. To naprawdę nie jest tak, że zwątpiłem w tamten zespół i poszedłem do lepszych. Rozumiem, że może część z nich - gdzieś w swoim wnętrzu - poczuła się opuszczona, bo apetyty, które w nich rozbudziłem, nie są jeszcze zaspokojone. Myślę jednak, że zespół łódzki uzyskał przez te trzy lata silny imperatyw artystyczny i może podejmować najwyższe zadania.
Skoro jednak w pracy z nimi kładł Pan akcent na etykę, to jest w niej zapisane pewnie także pojęcie wierności. Jeśli razem zdecydowaliście się iść w tę a nie inną stronę, a Pan ich po drodze opuszcza i mówi: "Ja się już zmęczyłem, idźcie sami", to oni mogą teraz powiedzieć, że Pan w jakimś sensie zdradził.
Oczywiście, można zadekretować, że reżyser ma być wierny aktorom, z którymi pracuje do końca życia. Ale tak się prawie nigdy nie zdarza. Długie lata byłem wierny moim aktorom z kręgu rodzinno-przyjacielskiego. Teraz spotykamy się rzadziej a nikt nie krzyczy, że ja ich albo oni mnie zdradzili.
Jestem zwolennikiem krótkiego dystansu. Można się spierać, czy to moja wada czy zaleta. Może powinienem zostać rok dłużej. A wtedy ktoś mógłby powiedzieć: "A dlaczego nie dwa lata dłużej? Albo i trzy?" Czy wiadomo, po jakim czasie dyrektor powinien odejść z teatru? W tym zawodzie człowiek powinien stale zmieniać środowisko, ludzi, metody pracy. Inaczej grzęźnie, nie rozwija się, przywiązuje się do swoich ulubionych nawyków i one stają się jego skórą. Powiem tak - gdyby nie padła propozycja objęcia Starego Teatru, zostałbym w Łodzi najwyżej sezon dłużej. Nie sądzę, żeby Nowy był wtedy w innym punkcie, niż jest teraz. Konieczna robota została w nim wykonana. Może nie całkowita, ale proszę mi znaleźć moment, kiedy mógłbym Łodzi powiedzieć: Finis coronat opus. Przecież, jako artyści, jesteśmy ciągle w drodze.
Co Pan jako reżyser zyskał, pracując w Łodzi?
Próbowałem wrócić do repertuaru, który mnie interesował od dawna, a którego bałem się dotykać. Prawie trzydzieści lat temu, jeszcze w szkole teatralnej zafascynował mnie "Lear". Postanowiłem wstąpić w samo piekło Szekspirowskiego dramatu i była to praca intelektualnie ożywcza i zarazem miażdżąca. Musiałem zrezygnować z moich ulubionych metod opisywania człowieka. Szekspira nie da się otworzyć tym samym kluczem, co Kitowicza czy Gombrowicza. To jest opowieść o ludziach innej skali wartości. Szekspir stawia człowieka w takim konflikcie z nim samym, o jakim nie śniło się nikomu w literaturze polskiej. Kiedy robiłem przedstawienia z ducha polskiego, to nasze piekło, owszem, było dokuczliwe, ale to jednak było "piekiełko", czyli unikanie momentu, kiedy trzeba się zbliżyć do prawdziwej tragedii. My lubimy taką chwilę, w której na samym dnie przychodzi do nas przyjaciel, który też tu upadł i wyciąga nas z rynsztoka, po to by razem napić się wódeczki i powiedzieć: dobrze będzie. U Szekspira na dnie jest się samotnym.
Ucieczka od pewnych ostatecznych diagnoz jest przekleństwem naszej literatury. Może odpowiada za nią nasza słowiańska mentalność. U nas nawet Żydzi rozmywali się i tracili jad, twierdził Gombrowicz. Ostateczny czyn człowieka wobec człowieka nie ma takiego znaczenia jak u Szekspira czy Dostojewskiego. Czarna metafizyczna dziura jest w Polsce polakierowana czymś miłym, ciepłym grząskim, takim "Panem Tadeuszem". A nawet, jeśli wadzimy się z Bogiem to nie o samego siebie, nie o klęskę własnego istnienia... ale o klęskę narodu. Szukamy otuchy w zbiorowości, której z drugiej strony nie cierpimy. Chciałem po raz pierwszy zrobić spektakl o tym, jak człowiek zostaje sam.
Pracując nad "Learem" musiałem się zdyscyplinować. Mój sposób komponowania struktury spektaklu, jak i pracy z aktorem musiał się zmienić. Bo czym innym jest Szekspirowski bohater postawiony przed ścianą finalnego upadku, a co innego Polak, który zawsze ma pod ręką kogoś, kto go z niego wyciągnie. Zwłaszcza oswojonego, rodzinnego Pana Boga, który zawsze poda nam rękę. U Szekspira człowiek bije głową w ścianę, nie słuchając, co na to powie Pan Bóg, bo z Bogiem spotyka się w innym miejscu. Bóg nie jest codziennym towarzyszem, nie jest aniołem stróżem, nie pojawia się w drzwiach i nie mówi, którędy należy iść.
Pański teatr po "Learze" nie jest już tak rozbrykany, transformacyjny, szalony. Wydaje mi się, że powoli zwycięża w nim retoryka.
Zawsze stałem w takim rozkroku - jednej strony Gombrowicz i Schaeffer, z drugiej - tradycja teatru akademickiego, taka, z jaką zetknąłem się w Teatrze im. J. Słowackiego. Odszedłem od dawnej estetyki, bo przeraziłem się ekspansją efekciarskiego teatru wokół mnie. "Nieważne, czym jest to intelektualnie podparte, byle skakało na scenie" - myśli sobie wielu reżyserów. Wszyscy gonią za atrakcyjnością wizualną. Fundamenty mojego dawnego teatru zaanektował tak zwany "teledysk". Dużo, szybko i mocno. Poszarpany człowiek, wrzucany wciąż w nowe i nowe sytuacje w zmiennym rytmie szalonego świata. Czy mam konkurować z sitcomem i teledyskiem? Awangardysta staje się konserwatystą, kiedy to, co wypracował wcześniej, inni sprzedają w sposób dość nachalny.
Wrocławskie "Wesele" to Pana trzecie podejście do tego dramatu. Jako aktor wystąpił Pan w rekonstrukcji prapremiery "Wesela" w reżyserii Piotra Paradowskiego. Na początku lat osiemdziesiątych zrealizował je Pan w Teatrze im. J. Słowackiego, rok temu przepadł prawie gotowy projekt telewizyjnego spektaklu. Myśli Pan o tym dramacie bardzo tradycyjnie. Nie narusza Pan kompozycji utworu, kolejności scen, niewiele znajdziemy tu tak zwanych pomysłów reżyserskich.
Wierzę, że można wystawić ten utwór tak, jak został napisany. Może mam za duży sentyment do autorskiej kompozycji "Wesela", wierzę, że jest w niej ciągle teatralna siła. Po co zmieniać na przykład miejsce akcji. "Chata rozśpiewana" to pokój tyleż rzeczywisty, co nierealny. Ale tylko w nim możliwa jest noc cudów, którą pokazuje Wyspiański. Jego widma, wymiar nadprzyrodzony, szaleństwo i sen, które ogarnia ludzi - świadczą, że "Wesele" jest początkiem, wzorcem narracji dziś obowiązującej. Dlatego miałem do wyboru: albo porozrywać utwór na strzępy, wedle dzisiejszego kanonu, albo spenetrować w stylu, w jakim został napisany, nie naruszając go. Udowodnić, że ta maszyna teatralna jeszcze działa.
Wydawało mi się, że z wnętrza tego utworu bije tak mocne światło, że będzie w stanie przeniknąć dzisiejszy świat. Wierzyłem, że nie trzeba będzie pomagać mu żadnymi nowymi znakami i szukać wytrychów wobec tych stu lat, jakie minęły od prapremiery.
Ale w końcowym okresie prób okazało się, że bardzo trudno jest wystawiać literaturę napisaną w czasach niewoli, kiedy niewoli już nie ma. Brak identyfikacji z przesłaniem utworu eliminuje wiele sensów. To, co u Wyspiańskiego jest bolesnym bojem współczesnych z historią (po to przychodzą do bronowickiej chaty widma), może być dzisiaj przez widza rozumiane jako niedorzeczność, którą przecież można po prostu odrzucić. Inscenizacja polskiej klasyki zamienia się czasem w łowienie sensów, które w konfrontacji ze współczesną publicznością mogą jeszcze ocaleć. Ironia Wyspiańskiego traci sens wobec codziennej porcji gazet z równą ironią prześwietlającej rzeczywistość. Z tym trudno wygrać Wyspiańskiemu, mimo, że był pierwszy. Na co my właściwie czekamy dzisiaj w finale "Wesela". Przecież nie na wolność, którą przywiezie Wernyhora z Archaniołem na czele; oczekiwanie na to, że ktoś nas wreszcie wyzwoli, staje się emocjonalnie słabsze wobec "radości z odzyskanego śmietnika".
Mimo tego finał "Wesela" odczuwam głęboko boleśnie; jako kolejny ponury żart losu, przez nas zresztą sprowokowany, jako kolejną próbę stania się lepszymi - niestety za sprawą cudu. Może dzisiaj jest on próbą wyzwolenia się z niewoli od nas samych.
Może warto w takim razie grać tę sztukę tak, jakby to był film historyczny. Przenieśmy widzów w świat przełomu wieków do austriackiej Galicji, tak jakbyśmy przenosili ich do Galilei czy w świat Krzyżaków. Może takie oddalenie, wydobycie egzotyki tego świata ocaliłoby "Wesele"?
No dobrze, ale przecież "Wesele" nie jest sztuką historyczną, mimo że opowiada zdarzenie z historii. Nie jest też sztuką realistyczną. Co zrobić w takim razie z poezją, z widmami, z symboliką tego utworu? Przełożyć na dzisiejsze symbole, dzisiejszych bohaterów. Że co, Czepiec to Lepper? Dziś w każdej gazecie na nowo pisany jest jakiś fragment "Wesela". W takim razie czy ja w teatrze mam zastępować gazetę? Teatr już był i to za długo narzędziem propagandy, był robiony także z powodów pozaartystycznych. Działaliśmy wobec napięcia, oczekiwania społecznego. Artyści i widzowie przychodzili do teatru odbierać polityczne nastroje, komentować aktualne wypadki. W tej chwili robią to doskonale media.
Trzeba zweryfikować cel i misję teatru. Teatr używany w zastępstwie kazania, zakazanej książki, plotki, dowcipu, był nie tylko teatrem; ale tego chciało społeczeństwo. Teraz nie potrzebujemy opisywać rzeczywistości za pomocą sztuki w skali jeden do jednego.
"Wesele" bez jaskrawo współczesnych odniesień i tak zawiera w sobie uniwersalne modele polskiego narodowego funkcjonowania. Akt pierwszy to jest przecież przestrzeń nieporozumienia. Wszyscy się kłócą, wieszają na sobie psy. Sejmik - rozbita na stany i charaktery Polska. Ale czy sceną chłop - Żyd - ksiądz mam opowiadać o polskim katolicyzmie po sprawie arcybiskupa Paetza?
Zawsze robił Pan swój teatr przeciwko Polakom. Mówił im niewygodne rzeczy o nich samych i rzeczywistości, w której żyli. Jak rozumiem, teraz już się tak nie da.
Mój teatr gryzł, kopał, wżerał się w rzeczywistość. Dziś nie przełożę wypatrywania Wernyhory na nasze oczekiwanie wstąpienia do Unii Europejskiej. Wyjdzie banał i nieporozumienie. Przecież Liga Rodzin Polskich czeka na inny świat a euroentuzjaści na inny. Skąd mam wiedzieć, kto siedzi na widowni?
Nie czuję, żeby teraz był czas, żeby drażnić publiczność, której i tak usuwa się grunt pod nogami. W rozmowach z moimi studentami czuję czeluść pokoleniową. Młodzi znają peerel z książek, a dla mnie to były bolesne lata dojrzewania. Oni patrzą na moją młodość jak na Młodą Polskę.
Przed takimi problemami staje - musi stanąć - każdy inscenizator polskiej klasyki. Moje kłopoty z "Weselem" to część większej całości. Dlatego mój pomysł dobrania się do jądra tego utworu był taki: skoro nie próbuję go przekładać z "polskiego na nasze", z mozaiki tematów, dążeń, charakterów stworzę lustro i sprawię, że publiczność będzie się w nim przeglądać. Wtedy tylko od nas będzie zależało, ile siebie odnajdziemy w "Weselu", co nas w nim poruszy. To trudny eksperyment, ale warto go zrobić. Będę namawiał do sięgania po klasykę młodych reżyserów, niech oni sprawdzają, czy wciąż istnieje sens jej wystawiania. Nie zdziwię się, jeśli wyrzucą ją na śmietnik. Ale będzie mnie bolało, bo dla mojego pokolenia to, co napisał Wyspiański, jest wciąż żywe.
Bałem się i byłem ciekaw tego wrocławskiego "Wesela". Nie mówię o falstarcie - rozbitej premierze w Dniu Teatru. Trzecie przedstawienie stało się dla mnie faktyczną premierą oklaskiwaną na stojąco przez około siedmiuset młodych ludzi. Szkoda tylko, że wyrok na ten spektakl został wydany, że żaden z krytyków nie zobaczy go już, bo ze świecą szukać ich twarzy na kolejnych przedstawieniach, choć wiadomo, że dwudzieste jest daleko inne niż pierwsze. Reportaż z premiery został zrobiony, a dalej to przecież nieciekawy dzień powszedni.