Artykuły

Smutne wesele

Czy może być większa kompromi­tacja dla gospodarzy niż 36 obcych sobie ludzi, stojących jak maneki­ny przez bite cztery godziny wese­liska?

W środę niepotrzebnie zagrało 36 aktorów. Jeśli Mikołaj Grabow­ski, reżyser, i Rafał Węgrzy­niak, jego kierownik literacki, chcieli udo­wodnić, że Stanisław Wyspiański był gra­fomanem, a artyści Teatru Polskiego nie rozumieją podstawowych zadań scenicz­nych, to podczas premiery "Wesela" na­prawdę im się udało. Tak złego spektaklu nie oglądałem przy ul. Zapolskiej od dzie­siątków lat. Prof. Stanisław Bereś, siedzą­cy o trzy krzesła na lewo ode mnie, z roz­paczy zasłonił oczy. Nastolatek o dwa krze­sła w prawo - zasnął.

Pomysł z "Kabaretu" Lipińskiej

Maniera, aby bohaterowie zdarzeń odtwa­rzali swe role w tempie definiowanym na pa­nelach wideo jako "slow", wydał mi się z po­czątku intrygujący. Bo jeśli tekst Wyspiań­skiego naprawdę jest portretem młodopol­skiej formacji intelektualnej, to być może w XXI w. trzeba pokoleniom wychowanym na "Przygodach Reksia" sylabizować wier­sze genialnego dramaturga, by cokolwiek z tego arcydramatu pojęły. Ale - pisał o tym Boy przed niemal stu laty - w "Weselu" sło­wo, plastyka, ruch i muzyka stopiły się w ide­alną całość. W prawdę artysty o społeczeń­stwie. Kto tego nie rozumie, nie powinien "Wesela" grać albo powinien ułożyć - jak Lipińska - własny scenariusz.

Grabowski nie umiał

Przede wszystkim zabrakło mistrza oświetlenia, wodzireja i orkiestry. To pier­wsza inscenizacja "Wesela" kompletnie bez nastroju, tańca i muzyki. To, że rzecz dzieje się w seledynowym akwarium Jac­ka Uklei, można zrozumieć. To Atlantyda polskich niemocy politycznych z roku 1901, nocne rozpoetyzowanie marzycieli, moder­nistyczne otchłanie. Ale to, że cienie na po­dłodze układają się w cztery strony świata, jest estetycznym nieporozumieniem. Po­dobnie jak bezlitosne, policyjne reflektory w kontrplanach w scenach fantastycznych. Na scenie żywi i martwi, upiory i państwo młodzi wyglądają jednakowo - jak boha­terowie z kabin zatopionego "Titanica". Prawdziwy horror!

Ci, którzy próbowali tańczyć, podrygi­wali w ludowych strojach i surdutach w dzi­wacznych kroczkach jakiejś samby czy makareny, co zresztą salę na minutkę ożywi­ło. Dominowało jednak snujstwo i martwe natury, zamrażając wszelkie dzianie się. Pomnikowi bohaterowie, gipsowe figurki, basując lub mrucząc w sufit, posiadywały na krzesłach, fotelu i podłodze, a także ku­cały i klękały, jakby ich to wesele zmęczy­ło, zanim się zaczęło. Koń Wernyhory by się uśmiał!

Portret ludu i inteligencji

Wyspiański sportretował młodopolskich artystów i ich bohaterów - chłopów, Ży­dów, klechów, filistrów. Pokazał ich wza­jemne uzależnienie, fobie, urazy. Splótł ich w weselnym korowodzie, by ożyli na oczach widzów. Po premierze był śmiech i zgrzytanie zębów!

Grabowski ze wszystkich zrobił głupków. Uważnie przyglądałem się ciału Poety. Miłogost Reczek był nieporadny jak dziecko. Albo pomrukiwał ku innym, trzepocąc pa­luszkami jak efeb, że "Jestem sobie pan, żurawiec; zlatam, jak się ma na lato", albo dudnił patetycznie o Polsce, zataczając pół­kola wokół tułowia bezwładnymi ramio­nami niczym przedszkolak. A gdzie dra­mat artysty ("jest Szczęście, co się ze mną mija, i Nieszczęście, które mnie tuli"), gdzie prawda rozterek ("to przed sobą prawdę własną kryję i we mgle jakowejś żyję")? Gdzie psychologia postaci? Reczek zgodził się na pospolitość, zamiast ją zgodnie z in­tencją Wyspiańskiego - oprotestować.

Gospodarz (Edwin Petrykat) zagrał, jak­by go reżyserował Michał Bałucki - byle nie pognieść kostiumu. Panna Młoda (Aga­ta Skowrońska) czarowała urodą, tembrem głosu i znakomitą dykcją, ale i ona prze­suwała się przez scenę jak krakowianka-marionetka. Pan Młody (Krzysztof Dracz) od pierwszej do ostatniej sceny miał kaca. Sprawiał wrażenie, że zawarł małżeństwo pro forma,jakby skrywał odmienną orien­tację seksualną - tak był miękki i nijaki. Jego różowe porteczki okazały się seksowniejsze od mowy ciała.

Ogień w celofanie

Walczyli o wyraźność postaci Zygmunt Bielawski (Żyd), Stanisław Melski (Cze­piec). Ireneusz Czop (Dziennikarz) i Mo­nika Bolly (Maryna). Czepiec Melskiego grał do ścian, bo dla swej zadzierzystości nie znalazł na scenie partnera, a jego tem­perament, niestety, skutecznie zgasił ko­stium Marii Balcerek - unieruchomił go, jak celofanowe pudełko zamyka laleczkę kosyniera. Po co? Ogień w celofanie? Przez chwilę miałem wrażenie, że tylko Melski i Bielawski przeczytali cały tekst Wyspiań­skiego. Bo Zygmunt Bielawski, mimo chałata i siwego brodziska, też pięknie uciekł od sztampy - żydłaczenia. Kilkoma suge­stywnymi zdaniami, namiętnym tonem gło­su wzniecił iskrzącą scenkę charaktery­styczną z Czepcem i Księdzem. Wytwor­ny Ireneusz Czop naprawdę rozumiał, co mówi. Był realistą i politycznym cynikiem, ale nikt go nie słuchał - włącznie ze Stań­czykiem (nieobecny duchem Jerzy Schejbal). Monikę Bolly rozsadzał seksapil i tem­perament, cóż, kiedy musiała tulić się do mumii. Najrozsądniej postąpił Mariusz Kiljan (Nos) - przepił i przespał cały ten kosz­mar obok Chochoła-królika (Wojciech Zie­miański), zacytowanego z "Kingsajz" Ma­chulskiego.

Reszta pań i panów powinna swe role za­taić w CV. Rachela (Aleksandra Popław­ska) grała i wyglądała jak bywalec lumpeksu. A już postacie ludu - poza Ferdynan­dem Matysikiem, ale on rzekł trzy zdania - to prawdziwa karykatura!

"Wesele" jest tekstem historycznym. A historia nudna jest historią martwą. Nie ujrzeliśmy tym razem ani "samych swo­ich", ani "polskiej szopy", ani nawet cepe­liady. Spektakl Mikołaja Grabowskiego to reżyserska maligna, po której należy opu­ścić kurtynę milczenia. No, ktoś jeszcze powinien przeprosić publiczność i Wys­piańskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji