Artykuły

"Produkcja teatralna usilnie muzyczna"

Miniony sezon teatralny jakoś dziwnie w Teatrze Polskim we Wrocławiu nie obrodził w premiery. Wprawdzie otworzona została nadprogramowo z pompą i honorami (Witkacy i to w dobrej formie!) eksperymentalna Trzecia Scena (mam nadzieję, że nie będzie to twór efemeryczny), ale nie zwiększyła się przez to liczba premier.

W Teatrze Kameralnym od połowy sezonu błąka się samotnie "Antygona" (pierwsza i jedyna, jak dotąd premiera na tej scenie). W Teatrze Polskim natomiast po "Tryumfie pana Kleksa" zapadło głuche milczenie... W dodatku premiera dziecięca zapowiadana była na koniec poprzedniego, a zainaugurowała poślizgiem sezon obecny.

Dorosła wrocławska publiczność z niecierpliwością więc wsłuchiwała się we wszelkie plotki teatralne, a te półszeptem donosiły już na początku sezonu, że "młody i zdolny" Eugeniusz Korin przymierza się do Czechowa, ale... widocznie skończyło się tylko na przymierzaniu (kto zresztą wie, jak to tam naprawdę było?), bo Czechow z "Salą nr 6" rozpłynął się tajemniczo w mrokach nieprzeniknionego labiryntu planów repertuarowych dyrektora Igora Przegrodzkiego...

Na horyzoncie pojawiły się natomiast inne plotki, które szeptały, że od października mozolnie powstaje jednak przedstawienie - prapremierowe, nowego dramatu Tomasza Łubieńskiego (kolejne w tym teatrze po "Koczowisku").

Rodziło się bardzo długo. Wreszcie pod koniec sezonu (czerwiec) ujrzała światło dzienne pierwsza (!) z prawdziwego zdarzenia premiera na dużej scenie.

Wybór dramatu okazał się niestety niezbyt szczęśliwy. Wprawdzie Sława Bardijew-ka w szkicu krytycznym (program do przedstawienia) dopisała mu poważny rodowód, określając "Śmierć Komandora" jako "molierowski temat w gombrowiczowskiej optyce - ironicznej i prześmiewczej", ale więcej w sztuce grafomanii niż spuścizny po obu pisarskich sławach. Jest w nim wszystko i faszyzm, i terroryzm, i miłość, i śmierć... i diabeł jeden wie co jeszcze. A z czego się śmieje, co prześmiewa autor, trudno naprawdę odgadnąć!

Natomiast faktem jest, że z dramatu kpi w żywe oczy reżyser. Tylko po co? Nie dość, że postanowił nie bronić tekstu, to jeszcze wyłowił i ośmieszył wszystkie jego słabości.

Powstał więc prawdziwy knot teatralny, "zapróbowany" zresztą na śmierć. Pochłonął niepotrzebną masę czasu i funduszy. Wycisnął potoki potu i wysiłków z batalionów ludzi. Spektakl nie dość, że nie wiadomo po co został zrobiony, nie wiadomo o czym, to jeszcze jest długi (tradycyjnie u Korina) i w dodatku nieśmieszny.

Reżyer nie tylko postanowił pokpić sobie z dramatu, ale żeby było ciekawiej, zabawniej (?!) zrobić musical z ariami i układami choreograficznymi i to w konwencji filmowej (?!).

Scenografowie (Wojciech Jankowiak i Michał Jędrzejewski) skonstruowali z rozmachem olbrzymią machinę. Na planie filmowym - wyczarowali piękne włoskie miasteczko z domami, uliczką, z przejeżdżającym pociągiem, nadmorskim pejzażem, z zachodzącym słońcem, księżycem i gwiazdami... czyli szaleństwo (!).

Nakręcony został film, napisana muzyka (moim zdaniem niedobra). Eugeniusz Korin starym (nużącym już) zwyczajem powymyślał etiudki i dopisał teksty dla postaci drugoplanowych - mieszkańców miasteczka, tak że w końcu oni stają się właściwymi bohaterami przedstawienia. Chciał za wszelką cenę rozbawić publiczność. Pointował scenki wątpliwej śmieszności komentarzami-przysłowiami (?). Pętały się w spektaklu jakieś niby-aluzje do Felliniego i... Wiśniewskiego (?!).

Aktorzy zagubieni w tym miszmaszu nie mogli sobie poradzić, postawieni przed problemem: w jakiej konwencji mają grać? Wypuszczony na szerokie wody Aleksander Wysocki (Don) zaplątał się w potwornych manierycznościach. Próbował każdą kwestię atakować przewrotnie - od podszewki. Na początku było to interesujące, ale później zaczęła nużyć metoda "lewą nogą za prawe ucho". Jego partner - Janusz Andrzejewski (Leppo) dla odmiany realistycznie śmiesznawy stanowił dysonansowy kontrast. Halina Śmiela-Jacobson (Anna) pierwsze naiwne będzie chyba grać do późnej starości. Z pierwszoplanowych postaci dobrze wypadli jedynie Grażyna Krukówna (Elwira), poprowadzona z dystansem i dowcipem oraz groteskowy Zdzisław Sośnierz (Ottavio).

Ach, gdzie te burzliwe czasy, gdy to premiera goniła premierę, a wydarzenie - wydarzenie...

*

Jak wynika z oceny naszego recenzenta, obecny sezon we wrocławskim Teatrze Polskim ze Sceną Kameralną nie obfitował w artystyczne sukcesy, a i ostatnia premiera nie jest dziełem epokowym. Nękana podobnymi odczuciami, w któreś czerwcowe przedpołudnie zagadnęłam dyrektora tej szacownej instytucji, Igora Przegrodzkiego, skąd ten impas jego scen. W odpowiedzi usłyszałam mnóstwo wyjaśnień z gatunku tzw. względów obiektywnych i kłopotów współczesności. Ponieważ jednak szef Teatru Polskiego nie życzył sobie ich publikacji, by nie wyglądało na to, że się tłumaczy z win, których nie może sobie przypisać, więc przemilczę o czym mi mówił. Powiem tylko, że nad drzwiami jego gabinetu widnieje pięknie wykaligrafowana, sentencja: "Szanuj szefa swego, możesz mieć gorszego"...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji