Artykuły

Bez szoku i bez pobudzenia

Ponieważ Teatr Współczesny we Wrocławiu po odwołaniu Kazimierza Brauna ze stanowiska kierownika artystycznego zaniemówił, będziemy musieli zapewne czas jakiś (właściwie jak długo?) kontentować się w tym mieście przede wszystkim propozycjami Teatru Polskiego. Na jego afiszach figurują dwie nowości: zrealizowana tuż przed wakacjami na dużej scenie "Śmierć Komandora" Tomasza Łubieńskiego oraz na scenie kameralnej - "Parady" Jana Potockiego. Obie wnoszą pewne wartości do wrocławskiego życia teatralnego, choć kariery "przeboju sezonu" raczej nie zrobią. Zrealizowana z rozmachem oraz inwencją "Śmierć Komandora" zda się przeinscenizowana - jej intelektualne jądro jest tak głęboko ukryte, że dla niejednego widza niedostrzegalne. "Parady", aczkolwiek - z braku innej pozycji - mogą być użyteczne w edukacji teatralnej na temat commedii dell'arte, nie grożą nikomu atakiem kolki ze śmiechu. Oba przedstawienia potwierdzają talenty reżyserów młodszego pokolenia. Eugeniusza Korina i Jacka Bunscha, którzy zadomowili się w Teatrze Polskim, ale też ujawniają niektóre ich słabości.

*

O Korinie i jego pracach miałem okazję kilka razy pisać z przesadnym nawet entuzjazmem (bo nieczęsto spotykałem debiutantów o podobnej wyobraźni i "teatralnym instynkcie"), dzisiaj więc może przesadzę w drugą stronę, czując, że jest to mu (może mnie?) właśnie teraz potrzebne.

Korin ma wrażliwość i temperament poety, wyjątkowo uczulonego na czas, w którym żyje, postrzegającego zjawiska dla innych niewidoczne lub niezrozumiałe. Odczuwa potrzebę eksponowania ich, diagnozowania, ostrzegania przed zagrożeniami. Jak każdy prawdziwy poeta, ma własny, indywidualny styl wypowiedzi. Być może Korin powinien tworzyć (przynajmniej popróbować) przedstawienia autorskie, które by od początku do końca były jego dziełem. Bo gdy Korin realizuje cudzą sztukę, dochodzi niekiedy do swoistego konfliktu pomiędzy jego wyobrażeniem (nie tylko przedstawienia, ale problemu) a wizją autorską. Ostateczny kompromis niekoniecznie wychodzi przedstawieniu na dobre.

W wypadku "Śmierci Komandora" przedstawienie Korina zda się być o czym innym, a o czym innym utwór Łubieńskiego, choć między jednym a drugim nie brak punktów stycznych. Wyobrażam sobie jednak to samo mniej więcej przedstawienie, osnute na motywach zupełnie innej sztuki. I to mnie właśnie w nim niepokoi. Pasjonujący i "prawdziwy" jest dla mnie taki teatr, w którym nie wyobrażam sobie, że coś można by odjąć, coś dodać,albo coś wymienić. Tutaj taką operację nie tylko sobie wyobrażam, ale do pewnego stopnia nawet odczuwam jej

potrzebę.

Dramat Łubieńskiego, stanowiący współczesną, XX-wieczną wersję mitu Don Juana, usytuowaną w realiach rozkwitania faszyzmu we Włoszech końca lat trzydziestych, pokazuje pewne, zainicjowane właśnie wtedy, ale trwalsze od epoki panowania Duce, procesy rozkładowe ludzkości. Nie jest to jasna, racjonalnie wyłożona analiza. Procesy te toczą się niejako pozą świadomością przeciętnych (a czasem i nieprzeciętnych) ludzi i są dla nich taką samą zagadką, iak tajemnica morowego powietrza w minionych stuleciach dla ofiar zarazy. Nie chcąc tego, byli jej bezwiednymi nosicielami.

Intrygujące w tej sztuce zdaje się szczególnie to, że nie rozwiązuje ona tajemnicy społecznego regresu, degeneracji, narastania strachu, bezwolności, zgody na upodlenie, ale pozwala niejako tego doświadczenia dotknąć za pomocą wyobraźni. Wszystko bowiem, co z tego doświadczenia najistotniejsze, rozgrywa się poza scenicznymi dialogami i obrazami. One mają tylko wyostrzać i ukierunkowywać wrażliwość, zagęszczać wokół widza atmosferę, naprowadzać go na pytania o współczesny świat, które ewentualnie sam sformułuje i sam na nie odpowie. Impulsy i znaki, jakie otrzymuje (a najjaskrawszym jest postać Don Juana, odarta z patosu buntu, pozbawiona tajemnej demonicznej siły, sprowadzona do roli rączej instrumentalnej), służą tylko celom rozpoznawczym. Właściwy dramat, dramat epoki, ma do "napisania" widz-współuczestnik różnych odsłon tego dramatu.

Korin skorzystał - i to twórczo - z tego prawa widza, ale przecież Korin nie jest widzem, tylko reżyserem. Oglądamy więc na scenie nie tyle sztukę Łubieńskiego, co reakcję Korina na tę sztukę. W kontakcie z autorem zostaliśmy do pewnego stopnia ubezwłasnowolnieni. Otrzymujemy więc nie impulsy wzbudzające w nas wewnętrzny niepokój i wymuszające jakieś nazwanie tego niepokoju własnymi słowami, otrzymujemy gotową wizję. Jest to wizja - jak w prawie każdej pracy scenicznej Korina - frapująca. Włoskie miasteczko staje się w niej wycinkiem koszmarnej rzeczywistości. Wprawdzie jest to tylko atrapa, sceneria filmu kręconego przez niedowidzącego reżysera, ale powiązana rozmaitymi nićmi z planem pozafilmowym, czyli rzeczywistością, też manipulowaną, tylko inaczej. Uzyskujemy więc niejako wgląd w straszliwą machinę wielostopniowej manipulacji, oglądamy świat, w którym już nie ma miejsca na autentyzm, a więc świat bez hierarchii wartości, świat, w którym już nawet zło albo cynizm stają się nieprawdziwe, płaskie i równie bezsensowne, jak "dobro".

Korin jest jeszcze młody, więc może ta inscenizacja była dla niego równoznaczna z odkrywaniem nowych prawd o naszym świecie. Ja jestem już nieco stary i jego diagnozy mnie nie zaskoczyły ani nie zaszokowały (co nie znaczy, że tak samo będzie z innymi widzami). Muszę wyrazić uznanie dla jego inwencji reżyserskiej, która może mu przynieść nawet festiwalowe laury (których mu życzę), mam jednak pretensję, że nie pozostawił mi wiele miejsca na inwencje własną. Zamiast zwiększyć moje napięcie intelektualne, rozładował je. Niestety, to rozładowanie nie miało dla mnie walorów oczyszczającego doznania katharsis.

W przedstawieniu bierze udział duży zespół aktorski. Oglądamy aktorów doświadczonych i debiutantów z PWST, Są też statyści, cala dziecięca orkiestra. Wykonawcy, czy to występujący w tle (np. Iga Mayr, Jacek Deleżyński, Andrzej Szopa, Andrzej Wojaczek, Bogdan Kuczkowski, Tomasz Kwietko-Bębmowski), czy grający role pierwszoplanowe (Aleksander Wysocki, Janusz Andrzejewski, Grażyna Krukówna, Kalina Śmiela-Jacobson, Zdzisław Sośnierz, Piotr Kurowski), są wyraziści, z pełnym zaangażowaniem obecni na scenie; po prostu tak, jak powinno być, ale nie zawsze i wszędzie bywa. Igor Przegrodzki zaś, w roli Nico, słodkiego i nieomal dobrodusznego właściciela pensjonatu, ale pod tą maską kryjącego złowrogą twarz groźnego manipulatora, a jeszcze pod inną małego przestraszonego szczura, może sobie dopisać do bogatej biografii nowy istotny sukces. Nawiasem mówiąc - ta jedna postać w przedstawieniu odpowiadała w miarę dokładnie moim własnym wyobrażeniom wyniesionym z lektury sztuki. Młodzieży z PWST nie będę na razie chwalić ani stawiać zarzutów, odnotuję tylko, że w przedstawieniu występują studentki: Marta Klubowicz, Małgorzata Napiórkowska, Jolanta Muszyńska i Jolanta Teska.

*

O ile wiem, lub wydaje mi się, że wiem, dlaczego mimo walorów inscenizacyjnych, aktorskich, ciekawej muzyki, i scenografii "Śmierć Komandora" nie dała mi należytej satysfakcji, o tyle - w odróżnieniu od recenzentów młodszej generacji - nie wiem, dlaczego nader umiarkowanie bawiłem się na przedstawieniu "Parad". Muszę się zresztą przyznać, iż z upływem lat coraz rzadziej wiem, dlaczego to albo tamto, w zamian coraz częściej wiem, że...

Otóż wiem, że nie przebrzmiał jeszcze czas żywotności commedii dell'arte. Po dziś doskonale pamiętam, choć upłynęło od tamtego wydarzenia trochę lat, znakomite przedstawienie "Sługi dwu panów", zrealizowane w tej konwencji w jeleniogórskim teatrze, przez Giovanniego Pampiglione, utalentowanego ucznia prof. Bohdana Korzeniewskiego. "Parady" Potockiego, choć trudno je zestawiać z komediami Goldoniego, są - wiem - niezłym tworzywem dla żywego przedstawienia, opartego na aktorskich improwizacjach i otwartego na różnorodne reżyserskie pomysły. Wiem - sam o tym kiedyś pisałem - że Jacek Bunsch jest człowiekiem z inwencją i wyobraźnią. A więc...?

Zobaczyłem na scenie bardzo sympatyczny zespół wykonawczy w składzie: Bożena Baranowska, Zygmunt Bielawski, Tadeusz Szymków, Mirosław Skupin, Miłogost Reczek, i wypożyczonego z filharmonii instrumentalistę Krzysztofa Dymka, któremu powierzono zadania nie tylko muzyczne, ale i aktorskie, z których się wywiązał nad podziw dobrze (jest autentyczną atrakcją przedstawienia). Aktorzy - ci prawdziwi - od mego rówieśnika, a wiec w zasadzie "staruszka" Bielawskiego poczynając, na Reczku, któremu mógłbym być ojcem, kończąc, ą nie pomijając tych ze środka, czyli Baranowskiej, której mógłbym być mężem, ale ona by nie chciała, Szymkowa i Skupina, z którymi... (ale co to w końcu kogo obchodzi, co ja mógłbym z nimi?), wszyscy mnie naprawdę zadziwili.

Bo kto by pomyślał, że aktorzy zawodowi w Polsce jeszcze umieją padać na ziemię na plecy bezwładnie jak wór kartofli (zakładając, że wór ma plecy), robić półsalta, półszpagaty (Szymków nawet trzy ćwierci) i jeszcze inne rzeczy, świadczące o ich kondycji, sprawności i pracowitości całkiem nie najgorzej. Zobaczyłem też, że reguły gry commedii dell'arte wszyscy, no, prawie wszyscy, mają jeżeli nie w małym, to we wskazującym palcu i całkiem dobrze się w nich czują. Zauważyłem niemałą ilość pomysłów, które rzeczywiście są zabawne (jak np. improwizacje z krzesłem, zestrojenie działań z muzyką). Mimo to ubawiłem się skromnie.

Trawienie tego dnia przebiegało u mnie bez zaburzeń, zęby mnie nie bolały, humor nie odbiegał od mojej codziennej normy, dobrej woli miałem dużo, aktorzy się starali, a mnie jakoś nie brało. Myślałem sobie to o Potockim, że czemu na ten przykład nie napisał "Parad" po polsku, tylko po francusku, choć język ojczysty znał zupełnie dobrze; to - tak samo bez sensu - że buty mi przeciekają, a znowu deszcz pada; to przypominałem sobie nazwisko poety prorokującego, iż "lud wejdzie do śródmieścia", lecz nie umiejącego przewidzieć, że kiedyś lud będzie mógł wejść do zrekonstruowanego teatru dworskiego, ale będzie się ociągał, bo teatr to dla ludu w naszych czasach telewizor ze zbyt wielkim ekranem. A tymczasem Baranowska wdzięcznie fikała nóżkami, demonstrując bieliznę z przebrzmiałej epoki. Szymków kopał Bielawskiego, Bielawski poniewierał Reczkiem, wszyscy przyklejali się do krzesła, było śmiesznie prawie jaik na filmach Chaplina. Ja zaś, co się uśmiechnąłem, znowu popadałem w melancholijne zamyślenia.

W końcu - już w domu - wymyśliłem, że może ta commedia dell'arte powinna była być zrobiona na całego. Może nawet powinna była zrzucić dworski kostium (choć byłoby to ryzykowne), spróbować szaleństwem formy odzwierciedlić szaleństwo naszych czasów, a przynajmniej stać się powodem nie tylko do pokazu aktorskiej sprawności oraz aktorsko-reżyserskiej inwencji, ale autentycznej przygody realizatorów, odkrywających dla siebie i widzów jakby na nowo, żywioł teatralnej zabawy? Bo commedia dell'arte to właśnie taki żywioł, który porywa i niesie. Naturalnie, w teatrze jest on kontrolowany. Powinien jednak wyglądać, jakby nie był. Wtedy coś się otwiera po drugiej stronie. Bo kto z nas na widowni nie potrzebuje takiej chwili wolności, w której może zapomnieć, że nie jest dzieckiem?

We mnie to dziecko nie zostało obudzone. Dalej śpi. A żona nawet mówi, że chrapie. Chyba trzeba będzie z nim pójść do doktora. A tak liczyłem na teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji