Wpaść w Pułapkę
Nie wiem jeszcze, co zrobi Grzegorzewski, co inni, na razie wiem tylko jedno (po prapremierze polskiej u Brauna): że "Pułapkę" Różewicza lepiej się czyta niż ogląda. To znaczy - lektura więcej obiecuje. Teatr, konkretyzując rozmaite motywy i znaczenia tekstu, popada w trywialność. Różewicz kiedyś powiedział, że sam fakt realizacji jest dla niego sprawą drugorzędną, sprawą najważniejszą jest rozegranie dramatu "na papierze". Co będzie z tym robione w teatrze, a nawet kto będzie robił, nie jest sprawą istotną (por. Dialog nr 7/ 1969). Rysowałby się zatem, przy okazji "Pułapki", rozdźwięk między tekstem a teatrem, z korzyścią dla tego pierwszego. Oto sytuacja paradoksalna: twórca zadowala się samą tylko możliwością dramatu, słowami, których ucieleśnienie staje się problemem drugoplanowym, a odbiorca woli raczej poprzestać na lekturze niż obcować z przedstawieniem. To, co potencjalne, bardziej kusi, bo też dotyczy wyobraźni, czyli wolności. W ten sposób wracamy do starego, ale frapującego pomysłu Musseta, to znaczy do teatru w fotelu.
Rzecz ma podwójne znaczenie. Po pierwsze, coś takiego stało się i dzieje w teatrze polskim (nie umiem sprecyzować, na czym to polega), że niemal każdy spektakl kończy się rozczarowaniem. Środki nużą, treści nie pociągają, coraz więcej osób omija teatr. Po drugie, w przypadku "Pułapki" możliwość rozczarowania wpisana jest w tekst, czy - ściślej - w pomysł na dramat. Skoro bohaterem utworu Różewicza jest Franz Kafka, to teatr musi pokazać człowieka, który dla wielu widzów wiąże się z jakimś wizerunkiem. I wcale nie chodzi o wizualne podobieństwo, raczej o stosunek postaci na scenie do tej, którą nosimy w sobie. Podobne problemy napotyka się zawsze, gdy sztuka opiera się na czyjejś biografii, ale, jak się zdaje, stopnie komplikacji są różne. Zależy to od obecności twórcy, jeśli sztuka jest na przykład o pisarzu, we własnym dziele. Kafka jest sam własnym dziełem, nie da się tu oddzielić biografii od literatury. Kafka napisał: jestem literaturą.
Jak to pokazać na scenie? Co to za zadanie dla aktora? Czy nie jest tak, że aktor grający Kafkę powinien być zarazem Kafką scenicznym i literaturą Kafki. A jest jeszcze dodatkowa trudność: Kafka był w pewnym sensie aktorem. Skoro oddał całego siebie literaturze, to każdy jego gest, każde zachowanie, było, jak myślę, próbowaniem życia? obserwowaniem życia i grą, żeby zobaczyć, jak to wygląda i jak to można opisać. Nie tyle może wszystko na sprzedaż, ile wszystko "na opis". Trzeba siebie unicestwić, żeby siebie stworzyć, coś zawiesić, żeby coś innego uzyskać, zastąpić życie. Taka jest chyba zasada gry. I takiego Kafkę pokazał, jak sądzę, Różewicz, Kafkę, który poniekąd instrumentalnie traktuje ludzi i sytuacje, próbuje, jak zabrzmią słowa, jak wypadną gesty. Najlepiej to widać w scenie palenia rękopisów w obecności Maksa. Oto chwyt samobójcy-komedianta: zabić się, ale tak, żeby zdążyli odratować. Przeżyć własną śmierć, sprawdzić reakcję ludzi.
Więc aktor musi grać kogoś, kto gra i jest do tego wielkim pisarzem, czyli najbardziej nawet kabotyński gest, mistyfikacja, udawanie rządzi się jakąś większą prawdą, ma zasadę, która powinna być czytelna.
Tymczasem u Brauna Kafka w wykonaniu Bogusława Kierca jest, owszem, kabotynem, ale takim kabotynem, który poza kabotyństwem swoim niczego nie ukrywa, jakby kabotyństwo jego nie było maską, lecz twarzą. Franz chodzi sztywny i wystraszony, mnie białą chusteczkę, którą raz po raz przykłada do ust, jakby się ślinił lub miał za chwilę zwymiotować. Strach jego przed ojcem przypomina zachowanie dziecka, które narobiło w majtki i boi się przyznać. Nie sposób uwierzyć, że ten Kafka pisze po nocach, wydaje się, że zajmują go wyłącznie skandale matrymonialne, wywoływane z niedocieczonych przyczyn. Bo te przyczyny, które przychodzą widzowi do głowy, nazbyt są płaskie. Impotent, zmanierowany, zniewieściały bubek, mimoza, wyrodny syn, który przynosi wstyd rodzinie? Można i tak rzecz potraktować, ale kto czytał "Dziennik" Kafki czy jego listy do Felicji, nigdy się z takim uproszczeniem nie pogodzi. Skoro Kafka nie widzi nic ponad to, co udaje, niezrozumiała staje się na przykład, obecność oprawców, w przedstawieniu Brauna ubranych w niemieckie mundury, niewiele znaczy sen Franza, nawiązujący do biblijnej sceny ofiarowania Izaaka, w ogóle giną wszelkie aluzje biblijne i motywy żydowskie, niezwykle w "Pułapce" istotne. Obrazy oświęcimskie w takim ujęciu zdają się być dodatkiem, który mało się tłumaczy. Przewagę maja sceny rodzajowe, chwilami graniczące z farsą, jak w scenie wizyty Maksa u szewca.
Przedstawienie od czasu do czasu toczy się wolniej, pojawia się atmosfera senno-poetycka, osiągana zresztą wyłącznie za pomocą muzyki Zbigniewa Karneckiego. Drażni metoda narracji, Braun konstruuje spektakl ze scen, po których następuje łagodne wyciemnienie (nastrój, nastrój!). W trakcie wyciemnienia na scenę wychodzi gromada postaci, które już nie są maszynistami, ale jeszcze nie postaciami ze sztuki. Postaci te zabierają stół i wnoszą szafę albo zabierają, szafę i wnoszą lustro, albo zabierają lustro i wnoszą łóżko, czasem upuszczą widelec albo talerzyk, czasem wahają się, gdzie dany sprzęt ustawić albo jak ustawić, żeby się nie chwiał, itd. A nastrój trwa i trwa, i trwa bez końca.
Oczywiście, u Różewicza miejsca akcji nieustannie się zmieniają, czas toczy się szybko i skokami, ale w teatrze wypada nadać temu jakiś kształt, jakąś ciągłość.
Nie podobało mi się też rozwiązanie przestrzeni i scenografia (Jan J. Aleksiun i Kazimierz Braun). W głębi - fasada kamienicy, reszta sceny pusta, "projektowana" dopiero w czasie owych wyciemnień, ale te projekty pozbawione są wyobraźni, obrazy nie przykuwają uwagi, pudełko sceny potęguje jeszcze wrażenie zduszenia, stłamszenia. Mógłby to być pomysł, skoro mowa o Kafce, ale znowu czegoś brakuje, jak na pomysł to za mało, jak na brak pomysłu - za dużo. Szkoda, bo skłonny byłem sądzić, że akurat Kazimierz Braun, który jest wszak autorem książki o przestrzeni teatralnej i pisząc, miewał w tej dziedzinie idee dość radykalne, potrafi się w praktyce zdobyć na rewelacje, tymczasem nuda straszy i sztampa.
I jaszcze coś: wyznać muszę, że nie wiem, o czym jest przedstawienie Brauna, nie wiem, w jakim celu zostało zrobione, jaki rodzaj przesłania zawiera. Zważywszy jednak, że ten rodzaj niewiedzy wynoszę ze znakomitej większości przedstawień teatralnych, uznaję, że "Pułapka" we Wrocławiu nie odbiega od normy. Jeśli okaże się kiedyś, że nijakość stworzyła styl w teatrze polskim, zacznę głosić, że oglądałem przedstawienie wybitne.