Artykuły

Wielki mały człowiek

Brnie w aktorski zawód od 50 lat i mówi skromnie, że nie wie, co miałby robić innego. Dla widzów JANUSZ GAJOS jest jak długo szlifowany diament - świeci coraz piękniej. Zanim wyjdzie na scenę, pokorny, czasem wydaje mu się, że nie ma siły opuścić kulisy. Przed publicznością już wręcz arogancki, bo przecież czuje, jak wielki ma rząd dusz. Ale wszystkim oznakom swojej popularności zawsze przygląda się podejrzliwie.

Beata Biały: W teatrze gra Pan teraz w "Udręce życia" Hanocha Levina, izraelskiego dramaturga dosyć w Polsce popularnego. Może to dobry moment, żeby porozmawiać o udrękach życia?

JANUSZ GAJOS: Obawiam się, że ten temat jest za obszerny. Nie wiem, czy dam sobie radę, bo wszystko, co powiem, może się okazać dość banalne. Lepiej zostawmy to filozofom i pisarzom. Od tego są właśnie tacy ludzie jak Hanoch Levin.

Po 40 latach wspólnego życia główny bohater postanawia odejść od żony...

- Myślę, że problemy "Udręki" sięgają głębiej niż do kryzysu związku małżeńskiego. To są rozważania o niemożności skonstruowania takiego modelu życia, z którego bylibyśmy zadowoleni. Tragiczna w tych rozliczeniach z samym sobą jest świadomość, że nic już nie da się zmienić, a gdyby się nawet dało, nie ma żadnej pewności, że to, co powstanie, będzie nas satysfakcjonowało. Mimo licznych wskazówek, które nam przekazuje cała mądrość świata, jesteśmy skazani na popełnianie nowych, wciąż innych błędów.

Tak wygląda mężczyzna w kryzysie?

- Nic wiem, czy taki jest mężczyzna w kryzysie. Myślę, że każdy ma coś do zarzucenia sobie, ludziom, którzy nas otaczają, i sprawom, które się potoczyły się nic po naszej myśli.

Miał Pan w życiu taki moment?

- Że spojrzałem za siebie i byłem niezadowolony? Oczywiście. Ciągle jestem niezadowolony. Przerażające byłoby, gdybym nic zdawał sobie sprawy z błędów i żył w błogim przekonaniu, że jestem jednym z tych, którym udało się ominąć zasadzki, jakie zastawia na nas życic. Uprawianiu mojego zawodu poświęciłem blisko 50 lat. Na początku wchodziłem w niego z naiwnością, potem brnąłem. Miałem parę momentów, kiedy dochodziłem do wniosku, że to nie ma sensu. Tylko nie wiedziałem, co miałbym robić innego.

Jak to jest, że jest Pan tak dobry w rolach katów, szubrawców, mężczyzn po przejściach, zniszczonych przez władzę, alkohol?

- To jest mój zawód. Martwi mnie tylko, że próbuje mi pani wmówić jakąś specjalizację.

A Ryszard Bugajski, reżyser "Układu zamkniętego", w którym właśnie Pan gra, powiedział: "Kogo miałem wziąć? Kto mi tak dobrze jak Gajos zagra prokuratora, który przejmuje dobrze prosperującą fabrykę, a jej właścicieli zamyka?".

- Jest moim obowiązkiem wiedzieć, jak na scenie lub w kinie uprawdopodobnić różne charaktery, emocje, sposoby reagowania. Udało mi się też stworzyć kilka sympatycznych postaci. Widziała pani brata Zdrówko w "Jasminum" Kolskiego? Człowiek do rany przyłóż.

U Bugajskiego wystąpił Pan też w słynnym "Przesłuchaniu". Nie miał Pan obaw, przyjmując tę rolę? Ludzie pluli wtedy na ubeków.

- Bałem się tylko, że to będzie nie do ugrania w sposób prawdopodobny psychologicznie. Ta postać była odczłowieczona. Szukaliśmy więc z reżyserem elementów, które świadczyłyby, że mamy do czynienia nic z definicją zła, ale z człowiekiem, jakikolwiek by on był.

Zatemperowane ołówki, które major równiutko układał na stole, zostają w pamięci...

- Jeżeli ktoś układa ołówki w sposób do przesady pedantyczny albo lubi, jak popielniczka stoi koniecznie w tym, a nie w innym miejscu, to mówi o nim więcej niż cały szereg innych zabiegów. Szczegół czyni postać wiarygodną.

A jak osiągał Pan wiarygodność swojej postaci w słynnej "Ławeczce"?

- Kiedyś pewien młodzieniec zapytał mnie, jakie są granice bezczelności w postaci, którą miał zagrać. Powiedziałem mu, że nie powinien przekraczać punktu, w którym przestajemy wierzyć w tę bezczelność. Jest taka anegdota o młodym i starym aktorze. "Powiada młody do starego: - Mistrzu, muszę zagrać w pierwszym akcie człowieka pijanego. - No to co? - odpowiada mistrz.- Kupujesz butelkę wódki, wypijasz, ile trzeba, i już. - Kłopot w tym - mówi młody - że w drugim akcie muszę być trzeźwy. Mistrz na to: - A, to już będziesz musiał zagrać". Anegdotka pouczająca. Chodzi o to, żeby widza przenieść w świat, do którego go zapraszamy. "Ławeczkę" Gelmana graliśmy na malej scenie w Powszechnym. Pierwszy rząd mieliśmy półtora metra od siebie, więc słyszeliśmy komentarze. W tej sztuce jest monolog, w którym Joasia Żółkowska opowiada, jak będzie wyglądało dalsze życic bohaterów: że wyjadą, zbudują dom i wszystko będzie optymistycznie. W pewnym momencie słyszę z pierwszego rzędu szept: "Patrz, on wcale nie chce z nią jechać". I to są recenzje warte złotych gór. To są prawdziwe satysfakcje. Człowiek na widowni uwierzył, został wciągnięty w opowieść. Już nie widział Żółkowskiej i Gajosa, tylko ludzi z problemami, i prawdopodobnie porównywał ich ze sobą.

Ale na to trzeba sobie zapracować. Słyszałam opinię, że aktor powinien być jak gąbka. Im więcej wchłonie, tym więcej może z siebie dać.

- Karol May podobno nigdy nie widział Indianina, a Winnetou napisał z wyobraźni. Kilka lat temu nakręciliśmy z Januszem Morgensternem film "Żółty szalik", w którym gram alkoholika. Po filmie często zadawano mi pytania, jak to właściwie jest z tym nałogiem. Zawsze odpowiadam, że wiem, jak smakuje alkohol, wiem, jakie są skutki jego działania, ale nigdy nie byłem w sytuacji człowieka, który by doznawał tak krańcowych upokorzeń z powodu alkoholu jak bohater tego filmu.

Jerzy Pilch napisał scenariusz na podstawie własnych doświadczeń. Ale jak zagrać wiarygodnie, skoro Pan tego nie przeżył?

- Nie trzeba zabić człowieka, żeby zagrać mordercę. Pamiętam rozmowy z Kubą Morgensternem na temat szczegółów. On nie był człowiekiem, który zasypiał w kotlecie schabowym. Pił alkohol w sposób elegancki: whisky, koniak. W każdym razie nigdy go nie widziałem w stanie upojenia. Ja próbowałem wyobrazić sobie, jak to jest, kiedy kończy się "zwyczajne" picie, a zaczyna choroba. To nie jest opowieść o człowieku, który napił się wódki i na drugi dzień boli go głowa. To jest o człowieku, który uwikłał się w konflikt z samym sobą. Nie jest w stanie szczerze rozmawiać z własnym ja.

A Pan jak pił?

- W młodości bywałem w różnych miejscach, gdzie alkohol lał się strumieniami. Były wtedy takie kluby, jak niegdysiejszy SPATiF czy Ściek, gdzie można było spotkać uniesionych lub upadłych twórców, którzy wylewali Izy, natychmiast uzupełniając ubytek setką wódki. Można tam było samemu poddać się takiej "oczyszczającej" terapii. Stało się przed barem w trzyrzędowej kolejce i błagało zabieganą barmankę o porcję płynu, który pozwalał dać upust wszystkim frustracjom, zdemaskować nieprawość oraz wszelkie zło istniejące na tym świecie. Z perspektywy kilkudziesięciu lat wygląda to dość zabawnie, ale mogło być początkiem choroby, której objawy na wstępie wcale nie wyglądają groźnie, a nawet bywają miłe.

Był moment, kiedy pomyślał Pan: "To idzie w złym kierunku"?

- Tak. Nawet kilka.

Alkohol pomaga też łagodzić stres, który w Pana zawód jest wpisany bardziej niż w inne. Marek Kondrat powiedział kiedyś, że aktor przed premierą zawsze myśli z nadzieją, że może teatr się spali. Pan tak nie ma?

- Bywają momenty, kiedy z powodu np. złego samopoczucia, kłopotów prywatnych myślę sobie: "Jakby to było dobrze, gdyby nagle zabrakło prądu. Żeby nikt na tym nie ucierpiał, ale żeby pójść do domu". Nagle słyszę głos inspicjenta: "Proszę państwa, prosimy na scenę, zaczynamy za pięć minut". I trzeba pójść, bo trzeba być konsekwentnym. I trzeba skoczyć w ten wyimaginowany świat tak, jak się skacze do basenu. I kiedy się już skoczy, trzeba płynąć naprawdę, bo inaczej się utonie.

Reżyser Wojciech Wójcik powiedział, że potrafi Pan zagrać nawet nogę od stołu. Ale u Krzysztofa Warlikowskiego w "Burzy" w ogóle Pan nie wystąpił. Trzy tygodnie przed premierą wycofał się Pan. Są granice, których Pan nie przekroczy?

- Proszę pani, kilka razy miałem okazję odpowiadać na to pytanie. Nie chciałbym, żeby to był stały punkt w każdej rozmowie ze mną, jakbym popełnił grzech śmiertelny i musiał się z niego spowiadać. Takie rzeczy się zdarzają. Ludzie pracujący głównie z pomocą wyobraźni czasem nie mogą znaleźć punktu wspólnego i muszą się rozejść. Tak jak w małżeństwie. Czasem lepiej wziąć rozwód, niż tkwić w nieporozumieniach. Po prostu w pewnym momencie pomyślałem: "Nie dam rady".

Gajos mówi: nie dam rady?

- Tak.

Pierwsze oklaski dostał Pan za rolę Pana Tadeusza jeszcze w liceum. Miały znaczenie?

- Oczywiście. Jako Pan Tadeusz wystąpiłem pod presją szkolnych wymagań. Z powodu uczczenia którejś rocznicy Mickiewiczowskiej. Podchodziłem do tego jak pies do jeża, tak jak podchodziliśmy do uczenia się wierszyków na pamięć. Miałem wtedy zupełnie inne plany, myślałem o architekturze. Skoro jednak zostałem zmuszony do zaistnienia na scenie, musiałem temu sprostać. Pomyślałem, że będą się temu przyglądali Bogu ducha winni ludzie i że w imię uczciwości powinienem im pomóc uwierzyć w to, że tam na scenie nie stoję ja, tylko ułan zakochany w Zosi. Wtedy też odkryłem, że mówienie taką rygorystyczną formą jak wiersz może sprawiać przyjemność. A kiedy się zorientowałem, że to nic jest obojętne publiczności, poczułem nieznaną mi dotąd satysfakcję.

Notowania u dziewczyn też wzrosty?

- Owszem. Przestałem być anonimowy. Wprawdzie to był rodzaj lokalnej popularności, ale zawsze. W Będzinie była wtedy trasa spacerowa - dwie główne ulice tworzące literę T, taki "salon miasta". Tam się "szpanowało". Chadzały tamtędy dziewczyny z "państwówki", czyli żeńskiego Liceum im. Emilii Plater. Zdarzało się, że podczas spacerowania któraś z dam zwróciła na mnie uwagę. Czułem się wtedy wyróżniony, a to w okresie budzącego się zainteresowania płcią odmienną miało znaczenie. Wtedy zacząłem z własnej woli chodzić do teatru i nieśmiało myśleć, że może aktorstwo byłoby dla mnie dobrym zajęciem. I tak się zaczęło.

Kiedy po raz pierwszy usłyszał Pan: "Mistrzu"?

- Dawno temu, w Krakowie. Podeszło do mnie dwóch dżentelmenów z wyraźnymi oznakami zmęczenia nocnym życiem i jeden z nich zapytał: "Przepraszam, czy pan Gajos?". Poczułem się bardzo komfortowo, bo nic tylko wiedzieli, że skądś mnie znają, ale zwrócili się do mnie po nazwisku. Odparłem, że tak. Wtedy usłyszałem: "Mistrzu, dej pon stówkę, tak nos suszy". Dałem.

Zazwyczaj uciekał Pan od gwiazdorstwa.

- Skłamałbym, gdybym powiedział, że oznaki popularności nie robiły na mnie wrażenia. To jest silniejsze od nas i działa często wbrew logice. Ale wydaje mi się, że dość wcześnie zacząłem się temu zjawisku przyglądać podejrzliwie.

Nawet jak lusterka z Jankiem Kosem leżały w kioskach?

- To mnie raczej denerwowało, bo już wiedziałem, że to nie jest rodzaj satysfakcji, o jaki mi chodzi. Bo mnie najprawdopodobniej chodziło o jakiś dodatek w postaci choćby szczątkowych oznak szacunku dla mojej pracy. Kiedy się ma dwadzieścia kilka lat, to często tkwi się w przekonaniu, że wszystko jest takie, jak my to rozumiemy, i aż dziw bierze, że inni tego nie wiedzą.

Jak syn badylarza zostaje wybitnym aktorem?

- Badylarz to określenie pejoratywne, było synonimem bogactwa zdobytego podejrzanymi środkami. Mój ojciec był człowiekiem pozbawionym głowy do interesów. Zamiast opływać w dobra, klepaliśmy biedę. Byłem więc zaprzeczeniem określenia "syn badylarza". Ojciec, pewnie jak każdy ojciec, pokładał we mnie nadzieje. Chciał, żeby mi się powodziło lepiej niż jemu. Żebym miał zawód, który przyniesie sporo pieniędzy i szacunek wśród ludzi. Kiedy powiedziałem, że chciałbym się dostać do szkoły teatralnej, nie mógł tego zrozumieć. Przekonywał, że mogę się bawić w aktorstwo, ale jakiś zawód muszę mieć. Był zawiedziony moim pomysłem na życie, zasmucił się, prawie ze mną nie rozmawiał. Potem, już przed samą śmiercią, pierwsze odgłosy mojej popularności dotarły do niego i chyba był zadowolony.

A Pan sam nie miał nigdy wątpliwości? Że zawód aktora miły, ale chleba z tego nie będzie?

- Pierwsze wątpliwości pojawiły się, kiedy nie dostałem się do tej wymarzonej szkoły. Ale i później, po wybuchu serialowej popularności, gdy nikt nie chciał traktować mnie poważnie jako aktora, też myślałem, że może ojciec miał rację. Chociaż jemu już wtedy zdawało się, że jestem zamożnym człowiekiem, a to nie było prawdą. Kręcenie serialu trwało cztery lata z przerwą. Jakieś tam pieniądze z tego były, ale też się je wydawało. Wynajem kawalerki to był koszt około 1700 złotych miesięcznie. W teatrze zarabiałem dwa tysiące z ogonkiem, więc różowo nie było. A gdzie życie towarzyskie i wszystkie zachcianki, które dwudziestoparoletni człowiek chciałby zaspokoić?

W zawód aktora wpisana jest próżność i nieskromność. W Panu zaś jest dużo pokory. Z domu ją Pan wyniósł?

- Pozwolę sobie zaprotestować. W zawód aktora wpisana jest skromność i pokora wobec tego, co ma się do zrobienia. To niektórzy ludzie zachowują się nieskromnie, wyzywająco i arogancko tylko dlatego, że znaleźli się w miejscu, gdzie widać ich lepiej niż innych. Proszę się przyjrzeć. Wystarczy, że skieruje się na nich światło reflektora czy obiektyw aparatu, natychmiast zaczynają uprawiać jakiś obrzydliwy proceder, często niesprawiedliwie porównywany z moim zawodem. Kabotynizm nie jest przywiązany do żadnego zawodu. Jest jedną z najbardziej godnych politowania słabości ludzkich. Moi rodzice wpoili mi zasady funkcjonowania w życiu, które dziś są już niemodne i wyglądają raczej na rodzaj ułomności. Często dostaje się lekcję od życia i nie zwraca na to uwagi. Pochlebiam sobie, że kilka z takich lekcji udało mi się zapamiętać.

Opowie Pan?

- Pod Czorsztynem kręciliśmy dawno temu film "Wakacje z duchami". Istniała tam wioska o nazwie Maniowy, która dziś spoczywa na dnie Zalewu Czorsztyńskiego. Zaprzyjaźniony z ekipą filmową mieszkaniec Maniów, Stasiek, poinformował nas, że we wsi odbędzie się wesele i gospodarzom byłoby miło, gdybyśmy zgodzili się być gośćmi na uroczystości. Ja miałem kłopot, bo z powodu zapalenia okostnej brałem antybiotyk. Mówię do Staśka, że mam taką przypadłość i nie będę mógł wypić nawet kieliszka wódki, a podejrzewam, że może to być źle widziane. Stasiek zapewnił, że nie będzie żadnych problemów, a on na wszelki wypadek poinformuje gospodarzy o sprawie. Współczuli mi. Zostałem zaopatrzony w specjały z kuchni i patrzyłem na to, co się dzieje. A działo się coraz bardziej. Dziewczyny piszczały i uciekały przed rozochoconymi chłopakami, tu i ówdzie dochodziło do zatargów z rękoczynami. W pewnym momencie poczułem mocne klepnięcie w ramię i zobaczyłem przed sobą rosłego górala, który nalał sobie pół szklanki wódki, powiedział: "Do ciebie pijem". Wiedziałem, że w odpowiedzi powinienem zrobić to samo, bo inaczej góral poczuje się znieważony i moja aparycja może się przestać nadawać do dalszego kręcenia filmu. Zacząłem rozpaczliwie wzywać Staszka. Znalazł się szybko i mówi do mojego nowego znajomego: "Dejże chłopu spokój. Biere takie lekarstwo, że go ślak trafi, jak wypije gorzołe". Góral przyjrzał mi się podejrzliwie i powiedział: "No, jak go mo ślak trafić, to niek nie pije". Potem do mnie: "A którześ ty jest?". Na to Stasiek: "Nie godojże gupot, przecież to tyn słynny Janek ze Ćterech pancernych. Góral mówi: "To ześ jest ty? Chodźze, pokoże cie dzieciom". Co zapowiedział, to zrobił. Dzieci zostały obudzone, ja im pokazany i tym sposobem zaprzyjaźniliśmy się na tyle, że rano kupiłem u niego kożuch po okazyjnej cenie. Od tej pory, ile razy widzę, że czyjeś samouwielbienie zaczyna go unosić nad ziemią, rozglądam się za góralem, żeby ściągnął biedaka na ziemię.

Pamięta Pan dzień, w którym narodził się na nowo? Chodzi mi o czas, kiedy po Janku Kosie nagle zniknął Pan z ekranów.

- Nie pamiętam dnia ani godziny. Kiedyś przyszedł do mnie Filip Bajon ze scenariuszem "Wahadełka". To było chyba to.

Ważny film w Pana karierze, ale szybko wylądował na półkach.

- Puścili go późnym wieczorem w piątek 11 grudnia 1981 roku. W niedzielę wprowadzono stan wojenny. Wcześniej był pokazany na festiwalu w Gdańsku. Niespodziewanie dla samego siebie zostałem wyróżniony za najlepszą rolę filmową.

Był Pan już wtedy w Teatrze Dramatycznym.

- Tak. Wcześniej kilka lat byłem w Kwadracie. Kiedy przyjechałem do Warszawy, długo nie mogłem znaleźć miejsca. Dudek Dziewoński założył teatr Kwadrat i zaproponował, żebym przyszedł. Tam po raz pierwszy spotkałem się z farsą, komedią i na własnej skórze poczułem, jaki to trudny gatunek. Ale z czasem zaczęło mi się nudzić. Na szczęście pewnego dnia zadzwonił Gustaw Holoubek i zaprosił mnie do swego teatru. Trafiłem do Dramatycznego. Na krótko, bo zaraz był stan wojenny. Holoubek zrzekł się mandatu poselskiego, został wykluczony, musiał zrezygnować. Zagraliśmy tam jeszcze "Wesele Figara" pod nową dyrekcją, ale atmosfera tak bardzo uwierała, że w końcu zadzwoniłem do Zygmunta Hubnera. Zawsze uważałem, że to nieskromnie zawracać komuś głowę. Ale wtedy byłem bez wyjścia...

I...

- Przedstawiłem się i zapytałem, czy moglibyśmy się spotkać. A on mówi: "Dobrze, to proszę przyjść jutro o dziesiątej". Pojechałem do Powszechnego, rozmowa była godna zapisania. Stanąłem przed drzwiami gabinetu, zdziwiłem się, że takie normalne, nieobite skórą, wszedłem, on zapytał, czy kawę, czy herbatę. Hubner nie należał do gadatliwych, ja zresztą też. Powiedział: "No to chyba wiem, o czym będziemy rozmawiać". A ja na to: "No właśnie". I znowu on: "To ja się cieszę". "Ja też", powiedziałem. I w ten sposób zostałem zaangażowany do Powszechnego na... 17 lat.

Na planie filmowym spotkał się Pan z Tadeuszem Łomnickim. Był wtedy dla Pana mistrzem?

- Pierwszy raz spotkałem Łomnickiego przy filmie" Stajnia na Salvatorze". Do zagrania była scena, w której prowadzę go na miejsce egzekucji. Umówiliśmy się z reżyserem, że idziemy główną wtedy ulicą Łodzi i od momentu startu odliczamy czwartą bramę po prawej stronic. Łomnicki wykazał się prawdziwym zawodowstwem, zachowywał się jak facet, który jest nieświadomy, gdzie go prowadzą. Zbliżamy się do bramy, a on nie wchodzi. Chwyciłem go więc energicznie za rękę i wprowadziłem do tej bramy. "To było wielkie, to było wielkie, mój drogi", powiedział. Jeszcze byliśmy na "pan", więc pytam: "Co, panie Tadeuszu?". A on: "Ten uchwyt za rękę i wprowadzenie do bramy". Do dziś nie wiem, czy sobie nie drwił.

Czego się Pan od niego nauczył?

- Podczas zdjęć do tego filmu zobaczyłem, że przed ujęciem robi przysiady. "Po co?" - zapytałem. Odpowiedział, że trzeba się uruchomić, żeby wyjść z prywatności. Takie proste, a jakie przydatne.

A Pan? Co Pan robi?

- Nie stoję już w kącie (śmiech). W szkole kazali nam się skupić przed wyjściem na scenę. Zastanawiałem się, co to znaczy, ale nigdy nie wiedziałem. Udawaliśmy więc skupienie, stojąc w kącie. Po latach zdałem sobie sprawę, że chodzi o to, by wyłączyć się z prywatności.

Osiągnął Pan doskonałość, ale i przewidywalność. Widz wie, że jak gra Gajos, zawsze będzie genialnie. To nie męczy?

- Staram się o tym nie myśleć.

Jest Pan wciąż w pogotowiu, czy może sobie pozwolić na zupełny luz?

- Że dziś wieczorem nie pójdę do teatru? Nie. W tym zawodzie ciągle się jest na "standby-u".

Mógłby Pan spokojnie siedzieć w fotelu, czytać, przeglądać zdjęcia i kontemplować siebie?

- Nie, nie mógłbym, bo długo bym nie wytrzymał. Poza tym nie siedzę na workach pieniędzy. Muszę pracować.

Ryszard Bugajski mówi: "Mało kogo stać na Gajosa, bo to drogi aktor i wybredny, ale warto". Ile Pan bierze za rolę?

- Nie powiem, bo to tajemnica.

A usłyszał Pan kiedyś, że jest za drogi?

- Na szczęście te sprawy załatwia mój agent, czyli żona. Za co jestem jej wdzięczny, bo zupełnie nie umiałbym rozmawiać o pieniądzach. Jestem nieodrodnym synem swojego ojca, który nie umiał robić interesów.

Jest Pan milionerem?

- Proszę pani, mówmy poważnie. Żyję, owszem, dość wygodnie. Mam domek, gdzie się dobrze czuję, swój pokój, książki, komputer, niezły samochód. Nie muszę myśleć, że jutro coś koniecznie trzeba zarobić.

A ma Pan specjalne wymagania na planie?

- Moje wymagania nic odbiegają od normy. Trzeba się mieć gdzie schować przed ciekawskimi, odpocząć, napić się kawy czy zjeść kanapkę.

Ma Pan krzesło z napisem "Janusz Gajos"?

- Tak, ostatnio produkcja filmu "Układ zamknięty" sprezentowała mi takie krzesło na urodziny. Czy pani wie, że aktorzy na planie przeważnie stoją albo są w ciągłym ruchu po kilkanaście godzin? W krótkich przerwach między ujęciami rozglądają się za jakimś krzesłem. Przeważnie wszystkie są zajęte. Proszę mi wierzyć. Krzesło z nazwiskiem po prostu pomaga w pracy. To nie fanaberie

Antoni Słonimski powiedział: "Sukces to coś, czego przyjaciele nigdy ci nie wybaczą". Ma Pan przyjaciół?

- Nie wiem. Przyjaźń to jest coś poważnego i nie wiem, czy umiałbym się z takiego zobowiązania wywiązać. Mam sympatycznych kolegów i znajomych, z którymi chętnie spędzam czas.

To z kim Pan chodzi na wódkę?

- Na wódkę? Już nie chodzę. Chodzę na przyjęcia.

Poza tym mówi się, że najważniejsza jest nie przyjaźń, tylko miłość.

- To prawda.

W sercowych wyborach kierował się Pan intuicją?

- Przeważnie. To znaczy zawsze podobały mi się ładne kobiety. Siłą rzeczy podjąłem więc parę decyzji mało odpowiedzialnych, które zakończyły się pełnym niezrozumieniem.

Pani Elżbieta to miłość z gatunku olśnień?

- Tak. Pani Elżbieta to jest taka kobieta, że szkoda gadać. Serio. Dojrzałe uczucie. Poznaliśmy się dosyć późno. Miałem szczęście, że znalazłem taką kobietę pośród bałaganu, który wokół mnie panował. Zaczęło się od zawodowych spotkań, chciała, żebym na jakieś spotkanie przyjechał do Krakowa. Wie pani, że ja pisałem do niej listy miłosne? Mając prawie 50 lat! Wtedy pomyślałem: "To chyba musi być coś poważnego". I latałem samolotem do niej, do tego Krakowa, albo jeździłem maluchem.

To już szaleństwo. Nie wiem, czy większe lecieć samolotem, czy jechać maluchem.

- Samolot drożej kosztował, ale jak trzeba było, leciałem. Mężczyzna w uniesieniu staje się szarmancki i lekkomyślny. To mu dodaje uroku.

Jak podziwiać wciąż tę samą kobietę?

- To tajemnica. Chyba pani nie uwierzy, że jesteśmy jakąś lukrowaną parą z odpustu. Kłócimy się, często mamy sobie za złe, są ciche dni, a potem się wszystko zmienia i jest OK.

Ale podziwia ją Pan?

- Ona mi się po prostu wciąż podoba. Elżbieta o tym wie, ale udaje, że nie wie. I tak się uroczo okłamujemy.

Pani Elżbieta powiedziała kiedyś: "Janusz uprawia taki zawód, że trzeba go chronić od prozaicznych spraw domowych. I jak wraca zmęczony, trzeba go hołubić". Tworzy Panu świat bez kłopotów?

- Jakby to powiedzieć... stara się.

Ale robi Pan czasem śniadania żonie?

- Muszę się przyznać, że nie. Dostaję śniadanie.

Jakie to wygodne. Dostaje Pan też kapcie?

- Nie, kapcie biorę sobie sam.

Jest Pan rodzinny?

- Myślę, że tak. Chociaż kontakty są utrudnione przez dzielącą nas odległość. Dotyczy to zarówno moich wyjazdów do rodziny na Śląsk, jak i odwiedzin u dzieci i wnuka. Mieszkają po drugiej stronie zatłoczonej Warszawy.

Czyli nie za bardzo wie Pan, jak to jest być dziadkiem?

- Można powiedzieć, że spijam śmietankę. Aleksander ma pięć i pól roku, jest śliczny, udany, zdrowy, trochę nieufny, bo dziadka rzadko widuje, ale jak się po godzinie zaprzyjaźnimy, to już się porozumiewamy ze sobą. To związek przyjemny, bo pozbawiony codziennych obowiązków.

Jest Pan dobrym dziadkiem?

- Ja w ogóle jestem dobrym człowiekiem.

Wypada pytać o wiarę?

- Jestem człowiekiem wierzącym.

Co ta wiara daje?

- Poczucie, że to wszystko ma sens.

Jest coś, co Pan odkłada na później?

- Wiele rzeczy. Jestem z tego niezadowolony, bo to rodzaj lenistwa. Cierpię, ale też zdaję sobie sprawę, że wszystkiego nie dam rady zrobić. Nic zajmuję się tym. Po co się rozdrażniać?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji