Artykuły

Królewna zeszła z tronu

- Jakiś czas temu miałam ogromną potrzebę udania się w inne rejony również w teatrze. Bo aktorzy należą do określonych "stajni" i rzadko się zdarza, że reżyserzy ryzykują, obsadzając kogoś wbrew utartym schematom. A ja chciałam przełamać wizerunek "tej od Warlikowskiego", dać sygnał, że nie jestem na wyłączność - mówi MAGDALENA CIELECKA, aktorka Nowego Teatru w Warszawie.

Mroczna dziewczyna w sukni do ziemi, czarnej szmince na ustach i z różańcem w kieszeni. Femme fatale łamiąca serca mężczyzn. Imprezowiczka tańcząca w klubach do białego rana. MAGDALENA CIELECKA zawsze lubiła skrajne emocje. Dziś mówi, że się uspokoiła i chciałaby znów się zakochać. "W ciągu ostatnich kilku lat zmieniłam się jako człowiek, kobieta. Odpadły ze mnie kawałki betonu i wyłania się inny, łagodniejszy rys".

Minęło siedemnaście lat od jej debiutu na dużym ekranie. Magdalena Cielecka zagrała jako 23-latka u Barbary Sass w "Pokuszeniu" zakochaną zakonnicę. Ta rola wyznaczyła jej dalszą drogę - w kinie stała się specjalistką od trudnych ról. W teatrze, razem z ówczesnym towarzyszem życia Grzegorzem Jarzyną i kolegami ze stołecznych Rozmaitości zrobiła rewolucję, szokując publiczność bieganiem półnago po scenie, podcinaniem sobie nadgarstków, mówieniem o depresji i samobójstwie. Była utożsamiana z bohaterkami, które grała. Zimna, wyniosła blondynka, która nigdy się nie uśmiecha. Nazywano ją Żelazną Damą. Dzisiaj Cielecka mówi, że jest optymistką, ale kosztowało ją to wiele pracy nad sobą. Efekt widać gołym okiem, bo choć przed naszą rozmową wiele osób ostrzegało mnie, że Magda jest trudną rozmówczynią, spotykam otwartą kobietę, która mówi dużo, chętnie i przede wszystkim szczerze. Nie wstydzi się przyznać do błędów przeszłości. Już po pierwszych zdaniach okazuje się, że obie urodziłyśmy się tego samego dnia.

Iga Nyc: Urodziła się Pani 20 lutego jako zodiakalna Ryba. To znak pełen sprzeczności?

MAGDALENA CIELECKA: Już całe moje dzieciństwo było nimi naznaczone. Z jednej strony bardzo szczęśliwe, w otoczeniu kochających ludzi, pełne przygód. A z drugiej - upływające w cieniu choroby ojca. Nie pozostawało to bez wpływu na nas. Miałam poczucie pewnej niestabilności, kruchości świata wokół mnie. To była ciągła huśtawka - ogromna miłość, zastrzyk pozytywnych emocji z jednej strony i deficyt uwagi drugiego rodzica z drugiej. Sprzeczność, która towarzyszy mi do dziś. Bo choroba taty wpłynęła na całe moje dorosłe życie, chociaż nie zawsze zdawałam sobie z tego sprawę.

Wraz z upływem czasu matka staje się coraz ważniejsza w życiu wielu kobiet. W Pani również tak było?

- Ta bliskość falowała na przestrzeni lat. W dzieciństwie to mama była głównym dawcą i biorcą moich uczuć, bo przez chorobę ojciec był w większości nieobecny, przede wszystkim emocjonalnie. Jako dziecko uważałam, że mama jest całym moim światem, że gdyby jej zabrakło, on na pewno by się zawalił. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że to może przerodzić się w rodzaj uzależnienia. Potem, gdy wyjechałam z rodzinnych Żarek na studia do Krakowa, nastąpił etap oddalenia się od niej. Stała się mamą telefoniczno-świąteczną. Były momenty, kiedy myślałam sobie, że może w ogóle jej nie potrzebuję, bo przecież jestem samodzielną kobietą. A później znów przyszedł czas, kiedy stała mi się bardzo bliska. Ale to jest już innego rodzaju bliskość niż kiedyś. Nauczyłam się sama radzić sobie z trudnymi emocjami, nie obarczam już mamy swoimi problemami. Oczywiście, wciąż zwierzam się jej z różnych bojów i bitew, które toczę, ale raczej z tych już przebytych. Dziś wiem, że mój świat pewnie by się nie zawalił, gdyby jej nagle zabrakło. Mam świadomość, że kiedyś odejdzie, ale będę umiała sobie z tym poradzić.

Łatwo poddaje się Pani tym trudnym emocjom?

- Jestem osobowością bez skóry, wszystko na wierzchu. Łatwo mnie urazić. I choć staram się wybaczać, gdy ktoś mnie dotknie, długo to pamiętam. Zresztą taka nadwrażliwość nie zawsze ogranicza się do rzeczy ważnych. Kiedyś, gdy popsuł mi się telefon albo samochód, potrafiło mnie to kompletnie zdołować i zepsuć cały dzień. Załamywałam ręce i myślałam: "Boże, i co teraz?". Dziś postrzegam to jako komplikację, ale nie tragedię. Umiem znaleźć rozwiązanie. Skrajne emocje przydają się w aktorstwie, ale w życiu nie zawsze. Dlatego musiałam się z nimi uporać. Chociaż wciąż bywa, że szybciej zareaguję, niż pomyślę, a potem tego żałuję. Wiem, że jestem postrzegana jako osoba bezkompromisowa i silna, która poustawia wszystkich po kątach i nie da sobie w kaszę dmuchać - i jakaś część mojej osobowości taka jest - ale jednocześnie bywa, że mam trudność z dojrzałym skonfrontowaniem się z jakimś problemem czy osobą. Na przykład z taksówkarzem, który wiezie mnie naokoło. Zwrócenie mu uwagi dużo mnie kosztuje. Mam odruch, aby dla świętego spokoju machnąć ręką. Ale potem mobilizuję się: przecież jestem dorosłą kobietą, mam prawo i powinnam bronić swoich racji!

Urodziła się Pani w małej miejscowości letniskowej - w Żarkach pod Częstochową. W jakim stopniu to miejsce zdeterminowało Pani życie?

- Korzenie są bardzo ważne. Bo gdyby nie pewna pani polonistka, która podsuwała mi takie, a nie inne książki, lub pan organista, który uczył grać na fortepianie, być może dzisiaj byłabym w zupełnie innym miejscu. Nawet to, jak się w dzieciństwie spędzało wakacje, ma znaczenie. Ja od drugiego roku życia jeździłam z rodzicami na spontaniczne wczasy pod namiot, byliśmy jak Cyganie, którzy rozbijają obóz tam, gdzie im się spodoba. Być może przez to do dzisiaj jestem typem podróżnika, który nie lubi planować. Im bardziej nieprzewidywalnie, tym lepiej. Zamiast na kolonie wolałam jeździć na obozy harcerskie, które zmusiły mnie do samodzielności. Poza tym coś się działo: czasem zalało namiot, trzeba było stać w nocy na warcie i radzić sobie w spartańskich warunkach. Nauczyłam się dbać o siebie, i to mi zostało. Moja dobra przyjaciółka często wytyka mi, że jestem taka dzielna-samodzielna. Wiem, że lepiej byłoby, gdybym stwarzała aurę kobiety potrzebującej pomocy, takiej, przy której mężczyzna będzie czuł się potrzebny. A ja mam taki wzorzec, że jak świat się nie wali i nie jest to konieczne, nie należy nikomu zawracać głowy, sprawiać kłopotu. Dziś wiem, że to nie cnota, a umniejszanie siebie i swoich potrzeb. To bagaż, jaki dźwigam. Plecak wypełniony wzorcami z dzieciństwa rozpakowuje się długo. Magda Cielecka tuż przed szkołą aktorską to konkursy recytatorskie, poezja śpiewana i jednocześnie... konserwatywne poglądy. Miałam czarno-białe podejście do życia. To chyba efekt okoliczności, w których wyrosłam. Dziecko, gdy nie rozumie pewnych złożonych zdarzeń, zaczyna je postrzegać w sposób zero-jedynkowy. Radykalne poglądy pomagają uporządkować rzeczywistość, znaleźć bezpieczną drogę w świecie na chybotliwych nogach. Coś jest wtedy albo dobre, albo złe, nie ma nic pośrodku. Stworzyłam sobie rodzaj kodeksu i jeśli ktoś go złamał, skreślałam taką osobę. Miałam klapki na oczach i uważałam, że moja racja jest "nąjmojsza", jak to ujął Koterski. Dużo czasu musiało minąć, zanim zrozumiałam, że świat ma różne odcienie i właśnie to jest w nim najpiękniejsze.

Kiedy to sobie Pani uświadomiła?

- Takie rzeczy nie dzieją się z dnia na dzień. Trzeba zaprzeczyć samemu sobie, zejść z piedestału, z tej mównicy racji i odrzucić poglądy, które się wcześniej tak głośno i bez sprzeciwu głosiło. Zdarza się, że ten proces przyspieszają trudne momenty, różnego rodzaju rozstania czy utrata szans. Gdy ktoś bliski powie ci prosto w twarz, że się na tobie zawiódł, że nie jesteś taka fajna, jak ci się wydaje, to boli, ale prowokuje do zastanowienia się nad sobą. Skoro cały czas napotykam na opór, zderzam się z niemożnością, wchodzę w konflikty z ludźmi, dostaję sygnały, że ktoś nie chce ze mną współpracować, bo jestem zbyt trudna, czy po raz kolejny nie udaje mi się relacja z drugą osobą, to może problem tkwi we mnie? Zamiast szukać przyczyn niepowodzenia na zewnątrz, zaczęłam uważniej przyglądać się sobie. Być może to zabrzmi jak truizm, ale w życiu najważniejsze jest życie, a nie pryncypia, zasady czy reguły. My sami je ustalamy. Kiedy zrozumiałam, że czasem można odpuścić, a świat się jakoś nie wali, od razu poczułam się lepiej, częściej zaczęłam się uśmiechać.

Pesymistka została optymistką?

- Długo uważałam, że mój pesymizm jest wrodzony. Ale dzisiaj myślę, że to okoliczności mnie do niego skłoniły. Najpierw warunki, w których dorastałam, potem szkoła teatralna. W PWST mrok był interesujący, wręcz trendy. Instynktownie czułam, że gdy palę papierosy, maluję usta na czarno i noszę suknie do ziemi, wzbudzam większe zainteresowanie. A gdy byłam ciekawsza dla innych, to byłam ciekawsza również dla siebie. Pozowałam na mroczną osobę i robiłam to tak dobrze, że w pewnym momencie w to uwierzyłam. Pielęgnowałam w sobie ten stan i potrzebę nihilizmu. Aż w końcu zrozumiałam, że to nie jestem ja.

Miała Pani 23 lata, gdy po raz pierwszy pojawiła się na dużym ekranie i od razu otrzymała prestiżowe wyróżnienie. Szybko.

- Długo zmagałam się z tym debiutem. Miałam wewnętrzne przeświadczenie, że było za wcześnie na tę nagrodę, że na nią nie zasłużyłam. Bo tak naprawdę to nie ja skonstruowałam tę rolę, byłam jedynie narzędziem w rękach Barbary Sass, która mnie prowadziła krok po kroku. Z powodu nagrody miałam wysoko ustawioną poprzeczkę i przez kolejne lata towarzyszył mi lęk: będę musiała udowodnić, że jestem warta tego wyróżnienia. Wiedziałam, że nie mogę zmarnować szansy, którą mi dano. Dlatego bardzo uważnie musiałam dobierać projekty, w które się angażowałam, bo jakikolwiek błąd mógł mnie przekreślić. Tak naprawdę na eksperymenty mogę sobie pozwolić dopiero teraz.

To dlatego w kolejnym filmie zagrała Pani dopiero dwa lata później?

- Gdy dostałam nagrodę, to różne osoby, które znacznie dłużej funkcjonowały w tej branży, mówiły pół żartem, pół serio: "Ooo, to teraz przez najbliższe kilka lat nigdzie nie zagrasz". Ale nie doskwierało mi to. W tamtym czasie, pewnie też dzięki temu wyróżnieniu, zaczęłam dostawać duże role w Starym Teatrze, na które normalnie musiałabym jeszcze trochę poczekać, sporo występowałam w Teatrze Telewizji.

"Amok" w reżyserii Natalii Korynckiej-Gruz to też sukces. Nominacja do Orła.

- I znowu miałam poczucie, że nie do końca zasłużenie. To była drugoplanowa, taka trochę ozdobna rola. Przyjmując ją, nie czułam, że to przełom w karierze. Miałam się wcielić w femme fatale, wyzwoloną obyczajowo kobietę ze światka finansjery. Ja przez te kolejne stopnie przechodziłam nie do końca świadomie, raczej płynęłam z prądem. Ten film zapoczątkował dobry dla mnie okres. Byłam tuż przed trzydziestką, zaczęłam dostawać dużo propozycji, intensywnie grałam w teatrze, pojawiałam się w prasie, co w tamtych czasach nie było takie oczywiste. Gdy otwierałam magazyn, w którym był wywiad ze mną, budziło to we mnie podobne emocje co premiera czy nagroda, było wyróżnieniem.

Zagrała Pani w "Egoistach" Mariusza Trelińskiego. Ta fabuła miała wpływ nie tylko na Pani karierę, ale i życie prywatne.

- Dziś wiem, że ten film powstał za wcześnie. Robiąc w 2000 roku produkcję o młodych ludziach, dla których życie jest ciągłą imprezą, Mariusz coś wyprzedził. Dla mnie osobiście też było za wcześnie. Nie znałam takich klubów, takiej rzeczywistości. Oczywiście miałam świadomość ostrego imprezowania, ale dotknęłam tego dopiero później. Wtedy, żeby maksymalnie prawdziwie wykreować swoją postać, szukałam niebezpiecznych sytuacji, wchodziłam w mroczne rejony. Urodziłam się w małej miejscowości, a potem mieszkałam w "puchowym" Krakowie, więc miałam sporo do nadrobienia, i robiłam to nieco kompulsywnie. Musiało się to odbić na moim życiu prywatnym, zaniedbałam swój związek. Miewałam nawet fantazje, żeby wszystko zmienić, rzucić się w coś nowego i innego. Byłam młodą aktorką i nie miałam jeszcze wypracowanych narzędzi, żeby w tym wszystkim ochronić siebie. Granica między moją osobowością a osobowością bohaterki, którą grałam, zaczęła się zacierać. Chcąc poczuć postać, wyciągałam rękę tam, gdzie sama prywatnie nigdy bym jej nie wyciągnęła.

Były jeszcze potem role, w których ta granica tak się zacierała?

- Najbardziej przy "4.48 Psychosis" Sarah Kane w teatrze Rozmaitości. To spektakl o najmroczniejszych zakamarkach duszy, jest w nim samobójstwo, depresja, brak akceptacji siebie. Gdy pracuje się nad taką rolą, nie ma się ochoty oglądać sympatycznych filmów czy nawet wyjść na spacer, bo na przystanku autobusowym zauważasz tylko chore i stare osoby. Ale jest też druga strona medalu. Z takich ekstremalnych emocji można czasem korzystać. W trudnych momentach życia wyrzucić z siebie to, co uwiera. Wykrzyczeć się i wypłakać. Granie "Psychosis" było rodzajem terapii. Teraz podobne doświadczenie miałam, kręcąc serial HBO "Bez tajemnic". Wcielam się tam w postać kobiety emocjonalnie zamkniętej, poszarpanej, pełnej sprzeczności, w jakiś sposób do mnie podobnej, znajdującej się w podobnym momencie życia (singielka przed czterdziestką, która robi karierę, ale nie ma życia osobistego - przyp. red.). Tam jest oczywiście inna historia, ale doskonale rozumiem tę postać, wiem, co nią powoduje. Mogłam więc zagrać wsparta własnymi doświadczeniami i przeżyciami, stworzyć coś autentycznego.

To takie kreacje sprawiły, że wsadzono Panią do szufladki z napisem: "aktorka od ról kobiet zdesperowanych, złamanych, na krawędzi".

- Sama z lubością podkreślałam, że jestem specjalistką od takich ról. Ale w pewnym momencie zaczęło mnie to uwierać. Takim pierwszym skokiem w bok, wtedy jeszcze nieuświadomionym, była komedia romantyczna "Zakochani" (reż. Piotr Wereśniak) w 2000 roku. Dostałam scenariusz, który mi się spodobał, ale nie myślałam: teraz zagram trzpiotkę, bo to fantastyczna okazja, żeby pokazać się z innej strony. Dopiero później zrozumiałam, że coś zamanifestowałam. Po tym filmie pojawiły się różne nieprzychylne komentarze, przecież do tej pory powtarzałam, że nigdy nie zagram w komedii romantycznej, serialu czy reklamie. A potem wystąpiłam też w serialu i pojawiłam się w reklamie. Bardzo fajnie jest nie być konsekwentnym, jeśli ma to sens. Jakiś czas temu miałam ogromną potrzebę udania się w inne rejony również w teatrze. Bo aktorzy należą do określonych "stajni" i rzadko się zdarza, że reżyserzy ryzykują, obsadzając kogoś wbrew utartym schematom. A ja chciałam przełamać wizerunek "tej od Warlikowskiego", dać sygnał, że nie jestem na wyłączność. Dziś gram w teatrze IMKA i Narodowym. Warto o siebie zawalczyć.

Wystąpiła Pani nawet u Szymona Majewskiego i sparodiowała Joannę Krupę, za co podobno zgarnęła Pani więcej komplementów od kolegów po fachu niż za role filmowe.

- Rzeczywiście, po występie u Szymona usłyszałam sporo ciepłych słów. Muszę przyznać, że niesamowicie się tego bałam, nie wiedziałam, czy podołam. Show, kabaret to są rzeczy mi obce. Ale bardzo chciałam się z tym zmierzyć. Udało się, satysfakcja była tym większa. Ludzie zobaczyli mnie od innej strony. Pokazałam, że mam do siebie dystans i lubię zabawić się lżejszym materiałem, jeśli tylko jest na poziomie.

Wizerunek Żelaznej Damy ostatecznie legł w gruzach?

- Mam taką nadzieję. Ale to też wynika z faktu, że w ciągu ostatnich kilku lat bardzo się zmieniłam jako człowiek i kobieta. Odpadły ze mnie te kawałki betonu, żelaza czy czegoś tam jeszcze i wyłania się inny, łagodniejszy rys. Oczywiście ten proces trwa. Wciąż zmagam się ze sobą, ulegam emocjom, na wiele pytań nie znam odpowiedzi.

Lubi Pani otaczać się mężczyznami.

- Mam wiele męskich cech. Być może wynika to z faktu, że w dzieciństwie otaczali mnie sami chłopcy: brat, kuzyn, sąsiad, kolega. Oczywiście miałam koleżankę, z którą siedziałam w ławce, ale lubiłam męskie towarzystwo, dobrze się w nim czułam. Moje spędzanie wolnego czasu to częściej był rower, piłka, podchody czy biegi na orientację niż zabawa lalkami. Chociaż miałam w lesie swój domek, w którym gotowałam potrawy z trawy i piasku. Czasem zmuszałam do tego również brata. Ale gdy przychodzili chłopcy, zostawiałam to wszystko i szłam z nimi bawić się w czołg.

Zarówno w teatrze, jak i na planie filmowym zdarzało się Pani pracować z życiowymi partnerami. Wspólna praca nie szkodzi miłości?

- Współpraca w związku czasem wychodzi fantastycznie, a czasem nie. To zależy od momentu życia, w jakim są partnerzy. Kiedy przychodzi sukces, dzielenie go i przeżywanie z drugą osobą jest piękne, natomiast gdy zdarza się porażka, to ona boli jeszcze bardziej. Jeśli się pracuje z życiowym partnerem, wszystko jest przeskakiwane, przerysowane, podniesione do kwadratu. To zarówno cena, którą trzeba zapłacić, jak i nagroda. Jednak dla mnie to połączenie dusz i ciał, wspólna fascynacja przeniesiona na twórczość jest czymś pasjonującym. Składanie deklaracji, że nigdy więcej nie będę pracować ze swoim partnerem albo że nigdy więcej nie zakocham się w aktorze, nie działa. Jeśli coś ma się zdarzyć, nie sposób tego uniknąć.

Długo głosiła Pani, że towarzystwo mężczyzn ceni sobie bardziej od kobiecego.

- Teraz jest już inaczej, ale między 20 a 30 rokiem życia odczuwamy taką nonszalancką, pełną buty siłę swojej kobiecości. Wydaje się nam, że mamy świat u stóp i wystarczy kiwnąć palcem, a każdy facet będzie nasz. Dlatego, żeby to poczucie mocy jakoś sobie potwierdzać i dowartościować same siebie, wolimy przebywać w męskim towarzystwie. Dopiero z wiekiem, będąc po różnych przejściach, zaczęłam doceniać kobiety. Może dlatego, że przestałam się ich bać, a one mnie? Nie ma tego lęku, gier i zazdrości, które mogą pojawiać się, gdy ma się 30 lat. Wtedy to jest moment szukania stałego partnera i inne kobiety są zagrożeniem. To trochę jak w starych zabawach weselnych - gdy jedno krzesło zostanie zabrane i ktoś zostaje bez pary, dlatego trzeba te krzesła jak najszybciej pozajmować. Po bitwie można odetchnąć i dopiero przyjrzeć się sobie nawzajem, bez napięcia i rywalizacji.

Pani podejście do relacji damsko-męskich zmieniło się?

- Myślę, że teraz byłabym bardziej otwarta, tolerancyjna, dająca więcej swobody i wolności tej drugiej stronie. Chciałabym, żeby tak było. Ale tylko teoretyzuję, dość długo już jestem sama. Mam nadzieję być mądrzejsza, ale co się okaże w konfrontacji z drugim człowiekiem, nie wiadomo. To zależy również od tego, jaka jest ta druga osoba. Bo każdy człowiek wywołuje w nas inne emocje, czasem zaskakujące dla nas samych i nie zawsze pożądane.

I wtedy przyjdzie czas na dziecko?

- Nigdy nie mówiłam, że nie chciałabym założyć rodziny i dalej tak nie twierdzę. Chciałabym. Ale tak mi się życie na razie układa, że jej nie mam. Mogę żałować, że po trzydziestce nie zdarzył mi się taki związek, który dałby mi dziecko. Ale nie mogę wiedzieć, jaką byłabym wtedy osobą, kim i z kim bym była ani czy byłabym szczęśliwą kobietą. Nie kalkulowałam też nigdy, że czas mija, więc trzeba mieć dziecko. Zawsze wydawało mi się - i nadal w to wierzę - że założenie rodziny powinno się zdarzyć samo, niemal bez słów. Przychodzi ten moment, ten człowiek i jesteśmy gotowi. Mnie się to nie zdarzyło, nie poczułam tego. Jeśli poczuję i nie będzie za późno, to się temu poddam. Jeśli nie, to trudno. Nie wiem, czy macierzyństwo jest mi pisane.

W tym roku skończyła Pani czterdzieści lat. To dla kobiety i aktorki moment graniczny?

- W jakiś sposób tak, i mam tego świadomość. Jeszcze tego nie odczuwam, ale wiem, że teraz z roku na rok będę się zmieniać. Nie chcę udawać młodszej, niż jestem. Poza tym polskie kino się zmienia i jest coraz więcej ról dla dojrzałych kobiet. Przekroczenie czterdziestki nie musi oznaczać początku końca. Wystarczy popatrzeć na Agatę Kuleszę, która właśnie teraz ma najlepszy moment w swojej karierze. Mam wrażenie, że przesunęła się granica wieku. Ja i moi rówieśnicy mamy po czterdzieści lat, ale czujemy się tak, jakbyśmy do nich nie dorośli. Nasz styl życia, sposób ubierania, zachowanie są takie, jakbyśmy mieli dziesięć lat mniej. Troszkę oszukujemy metrykę.

Nie jest to uciekanie przed dorosłością i odpowiedzialnością?

- Wydaje mi się, że to wynika z czegoś innego. Jesteśmy z pokolenia przełomu, które dużo straciło. Mieliśmy po dwadzieścia lat, kiedy dokonywała się w Polsce systemowa rewolucja. Późno dostaliśmy szansę na czerpanie korzyści z kapitalizmu. Dopiero w okolicach trzydziestki zaczęliśmy swobodnie wyjeżdżać za granicę, uczyć się języków, korzystać z oferty świata konsumpcyjnego. Nieco histerycznie chcieliśmy to wszystko nadrobić. Dlatego podświadomie odsuwaliśmy moment wejścia w dorosłość, żeby jeszcze choć przez chwilę móc bez ograniczeń korzystać z tych wszystkich dóbr: pieniędzy, które mogliśmy zarobić, samochodów i mieszkań, które kupiliśmy. Stąd dzisiejsi czterdziesto czy pięćdziesięciolatkowie są trochę jak dzieci, jeszcze chcą się nasycić. Ale tzw. dorosłość czy dojrzałość to nie metryka ani rodzina czy zgromadzone dobra. To odpowiedzialność za siebie i za to, co się robi ze swoim życiem.

Lubi Pani siebie bardziej niż dziesięć lat temu?

- Ostatnio byłam w jednej z telewizji śniadaniowych i po występie dostałam od mamy SMS-a: "Z wiekiem łagodniejesz, czas ci sprzyja". Ja też tak czuję. Jeśli za coś lubię siebie dzisiaj, to za rodzaj pewnego "nicniemuszenia", czyli spokoju, pewności swojego miejsca w świecie i życiu. Nie ma już we mnie histerii, rzucania się, ekstremalnych emocji, którymi się karmiłam. Z wiekiem nabrałam większego dystansu, uspokoiłam się.

Jak by Pani określiła etap życia, na którym jest?

- Jestem na progu czegoś nowego. Jeszcze nie wiem, co to będzie, ale wyraźnie czuję, że się zbliża.

***

Nie marzyła o zostaniu aktorką. Myślała raczej o weterynarii lub dziennikarstwie. O tym, że poszła na egzamin do krakowskiej PWST, zdecydował przypadek. Zakochała się. Na konkursach recytatorskich poznała chłopaka, który chciał zostać aktorem. Postanowiła pójść jego śladem. Dostała się za pierwszym razem. Szczęście jej sprzyjało. Rolę w "Ich czworo" (reż. Krzysztof Orzechowski) w Starym Teatrze otrzymała już na pierwszym roku. Przypominała dziecko, a szukano kogoś o młodzieńczym wyglądzie. Potem, gdy była na trzecim roku, Grzegorz Jarzyna zaproponował jej udział w swojej pierwszej etiudzie - "Personie" Ingmara Bergmana. Zobaczył w niej bohaterkę tego dramatu po tym, jak zdenerwowana trzasnęła drzwiami i na korytarzu szkoły rozległo się echo. Tak naprawdę nie planowała tego, drzwi przez nieuwagę wymsknęły się jej z rąk. Potem był kolejny przypadek: Barbara Sass, szukając obsady do "Pokuszenia", zobaczyła spektakl dyplomowy Cieleckiej. Tego dnia Magda grała główną rolę. Gdyby reżyserka przyszła innego, zapewne występowałaby w epizodzie, bo aktorzy się wymieniali. Za "Pokuszenie" dostała w 1995 roku na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni nagrodę za najlepszą rolę kobiecą i z dnia na dzień stała się gwiazdą. Szybko zyskała w branży nie tylko przydomek młodej zdolnej, ale i trudnej we współpracy. Pilnowała makijażystek, oświetleniowców. Jacek Poniedziałek, z którym początkująca wtedy Magda grała w Starym Teatrze, wspominał, że potrafiła zrobić awanturę weteranom sceny, gdy zapominali tekstu. I dodawał, że nie zabiegała o to, aby koledzy ją lubili. Magda tłumaczyła potem, że reagowała nerwowo, bo nie była pewna swojej pozycji zawodowej. Wtedy chciała być perfekcyjna w każdym calu. Dziś królewna odpuściła i zeszła z tronu.

***

Zycie prywatne Magdaleny Cieleckiej od początku było łakomym kąskiem dla prasy plotkarskiej. Kiedy aktorka była jeszcze z reżyserem teatralnym Grzegorzem Jarzyną, czasem sama zdradzała szczegóły z ich wspólnego życia i egzotycznych podróży, które oboje uwielbiali. Piekielnie zdolni i ambitni, pasowali do siebie idealnie. Ale Cielecka nigdy nie ukrywała, że życie z nią do łatwych nie należy. Nie potrafiła przyznać się do błędu, nawet gdy wiedziała, że nie ma racji. Wysiadała z samochodu w połowie drogi, chciała być goniona i przepraszana. Po sześciu latach coś zaczęło się psuć. Gdy w 2002 r. pojawiła się sama na Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach, było jasne, że to już koniec. U boku aktorki coraz częściej widywano Andrzeja Chyrę. Na początku wyglądało to na koleżeńską relację - aktorzy grali razem w kilku spektaklach. Kiedy jednak Andrzej wyprowadził się z domu od żony Marty Kownackiej, przestali się ukrywać. Zostali z Cielecką okrzyknięci najpiękniejszą parą show-biznesu. Zakochani co chwila rozstawali się i wracali do siebie, jednak gdy w 2006 r. promowali ekranizację bestsellerowej powieści Janusza L. Wiśniewskiego "S@motność w sieci", było już widać, że utrzymują dystans. Od tamtego czasu aktora widywano z innymi kobietami, a Magdę - z innymi mężczyznami (w tym z Łukaszem Garlickim), ale żadne z nich do tej pory nie ułożyło sobie życia. Dzisiaj Cielecka przyznaje, że chciałaby znów się zakochać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji