Artykuły

Z ekranu na deski

Przez dekady kino czerpało pełnymi garściami ze sceny - dramatycznej i musicalowej. Teraz bywa odwrotnie. Także u nas - piszą Jolanta Gajda-Zadworna i Urszula Lipińska w Uważam Rze.

Deski Teatru Muzycznego Roma od kilkunastu tygodni, ku uciesze pełnej widowni, zalewane są strumieniami wody. Sięgając po klasyka filmowego musicalu - "Deszczową piosenkę" - warszawski zespół zrobił ukłon w stronę przeszłości. Jednocześnie twórczo przełożył kinowe sentymenty na dynamiczne widowisko. Teatr Syrena także poszukał filmowych inspiracji. Przypadające w tym roku 65-lecie postanowił uczcić sceniczną wersją rodzimego przeboju końca lat 70. Premiera odbędzie się 16 grudnia.

Król kasiarzy znów w akcji

- "Hallo Szpicbródka" idealnie wpisuje się w nasz jubileusz. Nie było powodu, byśmy myśleli o innym tytule - stwierdza Wojciech Malajkat, dyrektor sceny.

Nie tłumaczy to jednak przywiązania Syreny do historii wziętych z ekranu. Roztańczona opowieść o przedwojennym warszawskim królu kasiarzy jest bowiem już trzecią, w stosunkowo krótkim czasie, próbą zmierzenia się twj sceny z filmową materią. Na pierwszy ogień poszli "Skazani na Shawshank" Franka Darabonta. Nie dlatego, jak zapewnia dyrektor Malajkat, że stali się kultowym filmem, ale że dotykali tematów, o których warto z widzami dyskutować. Poza tym historia była poruszająca i wciągająca, a materiał dawał szansę na stworzenie postaci równie znakomitych jak w pierwowzorze. Rolę Andy'ego Dufresne, w której zabłysnął na ekranie Tim Robbins, zagrał Mateusz Damięcki. Malajkat tak dziś ocenia efekt całości:

- Udało się nam: sprawiliśmy, że widzowie przestali porównywać inscenizację z filmem.

Kolejną szansę na spotkanie filmu z teatrem dał scenariusz "Plotki" Francisa Vebera. W warszawskiej adaptacji Daniela Auteuila i Gerarda Depardieu zastąpili Tomasz Sapryk i Piotr Szwedes. Ponieważ i to przeniesienie okazało się kasowym sukcesem, niejako w naturalny sposób na widnokręgu pojawił się Szpicbródka. Przedstawienie w innym niż wcześniejsze adaptacje klimacie i nastroju. Odpowiadającym radosnym, jubileuszowym okolicznościom premiery. Na dodatek sięgające do satyryczno-rewiowej tradycji sceny przy Litewskiej.

- O ile drżałem przy pierwszej adaptacji filmowego scenariusza, o tyle teraz śpię spokojnie - deklaruje dyrektor Syreny. - Wierzę w realizatorów. Reżyser Wojciech Kościelniak jest wspaniałym twórcą. To, co widziałem na próbach, jest zaskakujące, dowcipne. Myślę, że ze wszech miar spełni oczekiwania widzów.

Zobaczymy. Łatwo na pewno nie będzie. W pamiętnym pierwowzorze - "Hallo Szpicbródka, czyli ostami występ Króla Kasiarzy" -reżyserowie Mieczysław Jahoda i Janusz Rzeszewski sięgnęli po scenariusz Ludwika Starskiego, który karierę zaczynał w połowie lat 20. od wodewilu. W filmie z roku '78 tytułową rolę zagrał niezapomniany Piotr Fronczewski, a otaczała go aktorska plejada. W genialnych scenkach przewijali się m.in.: Irena Kwiatkowska, Wiesław Michnikowski i Jan Kobuszewski. W pojawiające się na scenie artystki wcieliły się: Ewa Wiśniewska i Gabriela Kownacka.

Na Litewską do teatrzyku rewiowego Czerwony Młyn jako inżynier Fred Kampinos przybędzie Piotr Polk, Anitę zagra Anna Terpiłowska, a słynne "Nogi roztańczone" zaśpiewają Hanna Śleszyńska i Katarzyna Żak.

- Przestrzeń sceny nas nie ogranicza - zapewnia Malajkat.

- Spektakl będzie zrealizowany dowcipnie, zaskakująco, nie da chwili wytchnienia publiczności.

To, że w jednym sezonie na warszawskich scenach pojawiły się adaptacje muzycznych przebojów - "Deszczowej piosenki" i "Hallo Szpicbródka..." - zdaniem dyrektora Syreny jest efektem przypadku. Nie dostrzega on szczególnej mody na wykorzystywanie filmowych scenariuszy w teatrze. Znamiennie jest za to dla niego, że akcja obu przedstawień rozgrywa się w latach 20. ub. wieku. - Uroda

tamtych czasów przyciąga ludzi.

Przeboje z szafy

Nieco inaczej, szerzej, rzecz widzi Daniel Wyszogrodzki, kierownik literacki Romy i autor polskiego przekładu "Deszczowej piosenki". W procesie wymiany, jaka na przestrzeni ostatniego stulecia dokonywała się między sceną i ekranem, jest prawidłowość.

Po eksplozji filmu dźwiękowego, o której mówi "Deszczowa piosenka", Hollywood zaczęło przejmować tytuły, spektakle i artystów z Broadwayu.

- To był masowy exodus. Wszystko, co się udawało na Broadwayu, było natychmiast przenoszone do Kalifornii i filmowane - zwraca uwagę Wyszogrodzki.

W latach 80. formuła amerykańskiego musicalu wyczerpała się, zwłaszcza jeśli chodzi o tematy - najważniejsze tytuły ostatnich lat na tamtejszych scenach sprowadzone zostały z Europy. Zaczął się też proces odwrotny niż w poprzednich dekadach. Muzyczne sceny zaczęły szukać inspiracji w kinie. Pojawiło się kilka niezwykle udanych zapożyczeń, wśród nich europejski z ducha, musicalowy "Taniec wampirów", na podstawie filmu Romana Polańskiego. W tej chwili zdaniem Wyszogrodzkiego w Ameryce można zaobserwować dwa zjawiska - tzw. Jukeboxmusicale (od juke - szafa grająca) oraz produkcje taneczne. Pierwsze składają się z wiązanki hitów artysty. Bywają tak udane jak "Mamma Mia!", ale często stają się produktem sezonowym, okolicznościowym i szybko idą w zapomnienie.

Musicalowa wersja "Deszczowej piosenki" - Daniel Wyszogrodzki jest o tym przekonany - zostanie z widzami na dłużej. Z kilku powodów: - Sięgnęliśmy po coś, co jest szlachetne, uświęcone tradycją. W końcu nie bez przyczyny Amerykański Instytut Filmowy uznał właśnie ten film za najlepszy tytuł muzyczny XX w. Ponad "West Side Story" czy "Czarnoksiężnika z Oz".

Historia filmu wyreżyserowanego przez Stanleya Donena i Gene'a Kelly'ego jest też bardzo ciekawa - już w 1952r., kiedy miał on premierę był jukeboxmusicalem. Scenarzyści Betty Comden i Adolph Green sięgnęli po własne przeboje z lat 20. Przebojowe piosenki pochodzą więc z lat 20., film z 50., a najnowsze, cieszące się wielkim powodzeniem musicalowe adaptacje zrealizowane zostały w Wielkiej Brytanii, Danii i u nas - powstały w przeciągu kilkunastu ostatnich miesięcy.

Jest jeszcze kwestia fabularnej jakości materiału: - "Deszczowa piosenka" to klasyka gatunku, ale jak genialnie napisana - ocenia Wyszogrodzki. - Przekonywaliśmy się o tym z każdym dniem coraz bardziej. Jakie to zabawne, ale też wciąż nam bliskie. Zaangażowaliśmy artystów, którzy potrafili przetworzyć świat lat 20., filtrując go przez współczesność.

Dyrektor Romy i zarazem reżyser "Deszczowej piosenki" Wojciech Kępczyński wtóruje: - Zrobiliśmy ten musical, będąc w XXI w., mając takich ludzi jak Boris Kudlićka (dekoracje), Dorota Kołodyńska (kostiumy), Krzysztof Herdzin (kierownictwo muzyczne), Agnieszka Brańska (choreografia) i wielu innych. W naszej inscenizacji nie ma dosłowności. Podchodzimy do materiału z atencją, ale nowocześnie - deklaruje.

Dialog między sztukami

Podobna twórcza atencja pojawiła się też przy "Tańcu wampirów" - spektaklu bazującym na "Nieustraszonych pogromcach wampirów" Romana Polańskiego. Wyreżyserował go stale współpracujący z reżyserem Cornelius Baltus (przy udziale Wojciecha Kępczyńskiego).

- Przenoszenie filmów na scenę musicalową to już trend - mówił siedem lat temu podczas warszawskiej premiery "Tańca wampirów" Baltus. Choć jeszcze chwilę wcześniej mało kto miał do tego pomysłu zaufanie. Polański też nie potrafił sobie wyobrazić swojego scenariusza wystawionego na deskach teatru. - Miałem wiele obaw, kiedy zwrócono się do mnie z tym pomysłem - wspominał wówczas, - Dopiero kiedy przeczytałem libretto osnute na kanwie filmu, zrozumiałem, że jest to wykonalne.

Pomysł, który u nas wciąż wydaje się osobliwy - by czerpać dla sceny inspiracje z kina - na świecie egzystuje już blisko pół wieku. Wszystko na dobre zaczęło się od "Greka Zorby", który w 1968 r., cztery lata po premierze filmowej, trafił na Broadway. Za nimi poszły następne: osnuty na motywach z "Monty Pythona i Świętego Graala" musical "Spamalot", sceniczna adaptacja głośnej komedii Mela Brooksa "Producenci" czy musicalową wersja hitu "Goło i wesoło" Petera Cattaneo i "Billy'ego Elliota" Stephana Daldry'ego. Na deski przeniesiono również utwory pozornie nie do wyniesienia z ekranu "Króla Lwa" czy "Piękną i bestię",

Jak widać z tych przykładów, światowe sceny szukają na dużym ekranie pomysłów na produkcje rozrywkowe. W polskim teatrze kino dużo częściej gościło pod postacią ambitnego dialogu między sztukami. Reżyserzy, wybierając klasyczne filmowe dzieła, starali się zaadaptować je do własnych myśli. Jednym z takich wyzwań

jest wciąż obecna w repertuarze TR "Uroczystość" Grzegorza Jarzyny. Po tym spektaklu artystę porównywano do Hitchcocka, który z mistrzowskim wyczuciem zbudował suspens rodzinnej psychodramy zapożyczonej z filmu Thomasa Vinterberga.

Idąc tym tropem - przenoszenia kina na deski teatru - Jarzyna kilka lat później wykreował w TR "T.E.O.R.E.M.A.T" zaczerpnięty z kina Pier Paolo Pasoliniego. "Przez rok wchodziłem w świat Pasoliniego. Czytałem wszystko, co napisał, oglądałem jego filmy. To, co było niezwykłe u niego, to fakt, że stworzył pewien system, w którym była ciągłość myślenia" - wspominał wówczas autor. Mimo tego, że Jarzyna odwołuje się w swojej sztuce do filmu z 1968 r., dostrzega w niej doskonałą realizację polskiej rzeczywistości, do której jego zdaniem tekst Pasoliniego przylega,

- Mówi o tym, że wszyscy tkwimy po uszy w konsumpcji, we wszechwładnym systemie, od którego jesteśmy uzależnieni. Jedyna według Pasoliniego droga ucieczki to powrót do myślenia sakralnego, do czasów, kiedy jeszcze bogów nie wygnaliśmy z naszego życia i świata" - twierdził reżyser w okolicach premiery spektaklu.

Jednym z najbardziej błyskotliwych transferów z małego tym razem ekranu były "Anioły w Ameryce" Krzysztofa Warlikowskiego. Potężny, sześcioodcinkowy serial, w którym aktorzy wcielali się w kilka postaci naraz, w amerykańskiej wersji ugościł na ekranie Meryl Streep, Ala Pacino, Emmę Thompson i Mary Louise-Parker. W polskiej adaptacji pięć lat temu na scenie pojawili się m.in. Magdalena Cielecka, Maja Ostaszewska, Andrzej Chyra, Maciej Stuhr i Jacek Poniedziałek. Ogromne przedsięwzięcie stało się zarazem wyzwaniem artystycznym, jak i realizacyjnym - spektakl trwał prawie sześć godzin i wciągnął w dyskusję zarówno widzów, jak i krytyków.

Nie da się udać

Ambicji potrząśnięcia publicznością, wciągnięcia w spory i pogłębione analizy nie mają twórcy najnowszych scenicznych adaptacji filmów. Tu rzecz toczy się o inną stawkę i innymi środkami osiągany jest efekt. "Deszczowa piosenka" na innym poziomie wchodzi w relacje z widzami. - Ten pozornie łatwy musical okazał się właściwie najtrudniejszą rzeczą, jaką robiliśmy - uważa Daniel Wyszogrodzki. - Po "Upiorze w operze", "Tańcu wampirów", "Nędznikach" Roma wyszła z mroku, proponując widowisko pastelowe, kolorowe, roztańczone i wesołe. Co nie oznacza, że prostsze w realizacji.

- To nie jest jedno z paraoperowych musicalowych dzieł. W "Les Miserables" na przykład jedynym tekstem mówionym był okrzyk na barykadzie - przypomina Wyszogrodzki. - Tu mamy do czynienia z komedią z piosenkami. Niczego nie można udać. Trzeba zagrać, zatańczyć i zaśpiewać.

Podobną charakterystykę najnowszej premiery "Hallo Szpicbródka" mógłby dać Wojciech Malajkat. Ale obaj rozmówcy zgodnie dodają jeszcze jeden element: fabułę angażującą widza oraz bohaterów, którzy zarówno na scenie, jak i w filmie muszą tych pierwszych za sobą pociągnąć. Na samych piosenkach i numerach tanecznych w muzycznym teatrze niczego się nie zbuduje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji