Artykuły

Muza w kokonie

AUTORZY SCENARIUSZA Wi­dowiska "Jan Kochanowski, a kto to taki?" przyjęli sceptyczny pogląd, że współczesny odbior­ca niewiele rozumie, a w każdym razie w nikłym stopniu reaguje na spatynowaną twórczość Ja­na z Czarnolasu. Zapewne dużo w tym prawdy. Ale to samo mo­żna by powiedzieć o współcze­snej recepcji Słowackiego, Nor­wida czy nawet Wyspiańskiego. Klasyków literatury wszak sku­tecznie obrzydza już szkoła śre­dnia, a ich nazwiska kojarzą się dorosłemu widzowi i czytelniko­wi przede wszystkim ze śmiertel­nie nudnymi lekcjami języka polskiego, na których królowało (i króluje nadal) Gombrowiczowskie pytanie "za co kochamy poetę?".

Nie można się więc dziwić, że tropem "Ferdydurke" Gombro­wicza poszli Janusz Pulnar i Wowo Bielicki, przygotowując dla Teatru Powszechnego w Ra­domiu spektakl, który stanowi ostatni akcent obchodów 400 -lecia śmierci Jan Kochanowskie­go. Ogromne, trzyczęściowe wi­dowisko, w reżyserii i ze sceno­grafią Wowo Bielickiego, choć niezmiennie interesujące od pierwszej do ostatniej kwestii, razi niektórym rozwiązaniami, zwłaszcza scenariuszowymi, któ­re pozostają jakoby w opozycji do założeń autorów. Wynika to - myślę - głównie z braku zaufania do widza, z obawy, że brak komentarza czy wręcz kropki nad i nie pozwoli publiczności na właściwy odbiór sztuki. Owo niedocenienie inteligencji i wra­żliwości widza mści się szczegól­nie wyraziście w pierwszej czę­ści "Kochanowskiego".

Rozgrywana jest ona na ma­łej scenie, będącej właściwią częścią foyer, przeznaczoną w za­sadzie do wystawiania kameral­nych spektakli o tematyce współ­czesnej. Tym razem jednak współczesność jest dokładnie wymieszana z renesansową prze­szłością. I dobrze. Znaczy - do­brze w zamyśle, bo z realizacją gorzej. Spektakl rozpoczyna się sceną, jak ulał, do skreślenia - mianowicie rodzajem komen­tarza reżysera, który wyjaśnia sens i po trosze treść przedsta­wienia. Wowo Bielicki na scenie w charakterze telewizyjnego do­centa Treugutta, to jednak po­mysł nie najszczęśliwszy. Dobrze choć, że komentarz Bielickiego jest krótki i zaraz po nim na­stępuje zbiorowa recytacja wier­szy Stachury. O tym, że "wszy­stko jest poezją", mówią akto­rzy ubrani w stroje renesanso­wych giermków. Po nich do akcji wkraczają uzbrojeni w mikrofo­ny - Reżyser (tym razem nie Bielicki, lecz aktor grający ta­ką rolę) i jego Asystentka. Oboje szaleją na scenie, wprowa­dzając atmosferę współczesne­go święta lokalnej gazety popo­łudniowej i zachowują się - zgodnie z od lat utrwalonym w schemacie polskiego, może nie tyle teatru, co kina - mode­lem dziennikarza idioty. Przy okazji, korzystając z pomocy, sto­nowanych na szczęście, sprawoznawców TV, przekazują infor­macje o epoce i życiu bohate­ra przedstawienia, skutecznie przeszkadzając aktorom w recy­tacji fraszek Kochanowskiego. Milkną na kwadrans jedynie, gdy scena zostaje przekształcona w szkolną klasę z profesorem Bladaczką i jego uczniami. Zaczy­na się Gombrowicz - żywy, dy­namiczny, jak trzeba groteskowy i jak trzeba mądry. Zaczyna się także rzeczywisty teatr.

Ale cóż oglądamy spektakl poświęcony nie Gombrowiczowi, lecz Kochanowskiemu. Fragment "Ferdydurke" kończy się szybko i znów powracają Reżyser z Asystentką, zwani tak nie wiadomo czemu, jako że bardziej niż ludzi teatru przypominają tzw. szalejących reporterów. Oboje szarżują nieznośnie. Szarżować wprawdzie kazał im Reżyser, ale sporo dodatkowego a zbytecznego impetu pochodzi od nich samych. Te role - sądzę - zapiszą się najczarniejszą czcionką w aktorskim dorobku Andrzeja Redosza i Krystyny Szostak. Dalej mamy reporterską sondę uliczną przeprowadzoną w Radomiu i Krakowie (autentyczne nagrania radomskich dziennikarzy radiowych - Jolanty Czudak i Grzegorza Jesionka) na temat wiedzy współczesnych o Kochanowskim. To dobry po­mysł, choć zrealizowany z prze­sadą - aktorskie wygibasy z mikrofonem zdają się sugerować wygłup, a nie poważnie i w po­ważnej sprawie przeprowadzane mini wywiady. Wszystko widmo taniej rozrywki spod znaku TV ustępuje miejsca "Pięśni świętojańskiej o Sobótce". Tym akcentem, bar­dzo zresztą znaczącym i teatral­nym w najlepszym tego słowa znaczeniu kończy się część pierwsza. Na część drugą widzowie przechodzą piętro wyżej. Spektakl zaś - w sensie jakości - podnosi się o kilka pięter. Tym razem mamy do czynienia z "czystym" Kochanowskim. Na scenie - "Odprawa posłów greckich" i po­pis gry aktorskiej, popis reżyse­ra i zwłaszcza autora sceno­grafii. Tu właśnie Wowo Bie­licki pokazał swoją wysoką ran­gę wrażliwego i nad podziw uzdolnionego scenografa. "Odpra­wa" rozgrywa się w nieskalanej bieli kostiumów i symbolicznych rekwizytów. Niejako nad sceną, a zarazem w jej tle, skupił się - niczym żywy obraz - rene­sansowy, pulsujący ostrym szkar­łatem strojów, dwór króla Zy­gmunta Augusta, ów dwór mil­czy, trwa nieruchomo, jest jak­by sceniczną dekoracją jedynie, a przecież to na nim w gruncie rzeczy trwa spór między Antenorem i Aleksandrem, tu roz­grywa się właściwa akcja. Re­welacyjny to pomysł, cudownie klarowany i cudownie podkre­ślający polskość sztuki, jedynie na pozór traktującej o dziejach antycznych.

Świetnej scenografii i reżyser­skiej mądrej prostocie przychodzi w tej części w sukurs oszczędne w środkach, niemal surowe, lecz zarazem przejmujące aktorstwo, zwłaszcza Anny Grażyny Su­chockiej (Kasandra), Stanisława Sparażyńskiego (Antenor) i mło­dego Piotra Bąka (Aleksander).

Wreszcie część trzecia i publi­czność po raz trzeci zmienia miejsca, przenosząc się do dużej sali widowiskowej. W tle mrocz­nej sceny wolno, jakby w żałob­nym pochodzie, przesuwają się aktorzy, by kolejno wychodzić ku widowni i recytować "Treny". Bezpośrednio po "Trenach" cały zespół śpiewa "Hymny" do wspaniałej, jak w całym zresztą przedstawieniu, muzyki Włodzi­mierza Nahornego, Spektakl osiąga apogeum. W swojej czystości, klarowności, ekspresji jawi się jako dokonanie wręcz doskonałe. Teraz powinien być finał. Ala nie. Nastrój powagi i głębokiego przeżycia burzy rubaszny "Satyr" i następująca tuż po nim, nie­znośnie dydaktyczna "Zgoda" - dwa najsłabsze i - jak byśmy dziś powiedzieli - agitacyjne, publicystyczne poematy Kocha­nowskiego. Przedstawienie - na wzór części pierwszej - staje się płytkie, gazetowo dosłowne. Ale oto prawdziwy finał. Na pustej scenie, pod lipą, w rene­sansowym fotelu siedzi postarza­ły Jan Kochanowski i z dojrza­łą mądrością recytuje fraszkę "Na lipę". Niestety, znów po­myłka - przedstawienie trwa dalej, ma je bowiem - zgodnie z nie najszczęśliwyszym pomy­słem - realizatorów - zamykać klamra dwudziestowiecznego wiersza poświęconego Kochanow­skiemu. Tak też się staje.

"Jan Kochanowski, a kto to taki?". No, właśnie. Radomskie przestawienie przyniosło odpo­wiedź na to pytanie przez bez­błędne pokazanie - po kolei - "Pieśni świętojańskiej o Sobót­ce", "Odprawy posłów greckich", "Trenów" i "Hymnów". Cała reszta - tak pióra Kochanow­skiego (wyjąwszy wszakże "Fraszki"), jak spółki Pulnar-Bielicki - okazała się zbędnym kokonem, w który owinięte zostało to, co najistotniejsze. Jeśli więc przed­stawienie wychodzi obronną rę­ką i konfrontacji z widzem dzieje się tak dzięki samemu Ko­chanowskiemu. Nie usiłujmy za­tem być większymi od wiel­kich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji