Artykuły

Stan przyzwoitości

- Zacząłem pracować w teatrze w 1975 roku. Wiele nauczyłem się od Tadeusza Łomnickiego, członka komitetu centralnego, który, myślę, był prawdziwym marksistą. On naprawdę był do tego przekonany - mówi Emilian Kamiński, dyrektor Teatru Kamienica w Warszawie.

Opowieść o czasach, gdy dobrym obywatelem był ten, kto odmawiał współpracy ze swoim państwem.

Zwracam się do wszystkich obywateli - nadeszła godzina ciężkiej próby. Próbie tej musimy sprostać, dowieść, że "Polski jesteśmy warci"

Wojciech Jaruzelski, 13 grudnia 1981 r.

Skąd przychodzimy

Marek: - Moje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa. Mam trzy latka. Ojciec nosi mnie na barana, ucieka dookoła stołu, a mama nas goni. Teraz rodzice już chyba nie bawią się tak z dziećmi? To był rok 1939. Nie wiem, jakim cudem to zapamiętałem. Zaraz potem ojciec, porucznik Wojska Polskiego, spakował się i pojechał do jednostki. Nie wrócił z wojny. Zginął z rąk NKWD, na terenie obecnej Ukrainy.

W Warszawie przeżyłem powstanie. Mieszkaliśmy przy Radomskiej na Ochocie. Z tego okresu też mam wspomnienie: uciekam z wujkiem z płonącego domu. Mama była w pracy. Próbowała wrócić do domu kanałami. Została ranna, trafiła do szpitala w Podkowie Leśnej. Ja z wujkiem znalazłem się na Zieleniaku. Wujek był wykształconym człowiekiem, znał niemiecki. Dzięki temu kilkakrotnie wcześniej uratował nas, gdy do mieszkania wpadali na szaber żołnierze z brygady RONA, składającej się z Rosjan, którzy poszli na współpracę z Niemcami. Na Zieleniaku wujek nie wytrzymał stresu i któregoś dnia wybuchnął. Zaczął besztać żołnierzy. Po prostu go zastrzelili. Na moich oczach. Zaopiekował się mną obcy mężczyzna, pan Antoni. Udawaliśmy ojca i syna. Może dlatego udało się nam przeżyć. W kolumnie uciekinierów, z Zieleniaka na południe od Warszawy, ktoś wypowiedział moje nazwisko. Szukała mnie matka. Informacje przekazywało się z ust do ust. Odnaleźliśmy się w Podkowie. Resztę wojny spędziliśmy u rodziny w Kielcach.

Małgorzata: - Urodziłam się w 1954 roku w Szczecinie. Ojciec był poznaniakiem, dziadek zginął w Auschwitz, bo nie chciał podpisać volkslisty. Mama pochodziła ze Lwowa, a do Szczecina przyjechała prosto z Syberii. Wcześnie poznałam prawdziwą historię Polski. Obchodziliśmy święto 11 listopada. Przy takim rodzinnym życiorysie już za młodu zostałam zaprogramowana na niepodległość. Chodziłam do liceum plastycznego, które mi się znudziło, maturę zrobiłam w zwykłym liceum. Zamiast na studia, poszłam do policealnej budowlanki. Zaczęłam pracę w Szczecińskim Zjednoczeniu Budownictwa, w latach 70. Jako behapowiec. Bawiliśmy się też w teatr. W naszej grupie był kolega, który miał dojście do opozycji. Czytaliśmy paryską "Kulturę". W 1979 roku wyjechałam do RFN. Chciałam zarobić na mieszkanie. Pojechałam normalnie, miałam trzysta dolarów, dostałam paszport. Tylko że zamiast po trzech miesiącach, wróciłam po roku. Wzięli mnie na przesłuchanie. Odmawiałam zeznań, w końcu powiedziałam, że zachowują się jak burki. "Chcecie, to mnie zamknijcie!". Zawsze byłam wygadana. Wypuścili.

Emilian: - Od dziecka staram się sprawiedliwie patrzeć na świat. Może to śmiesznie zabrzmi, ale uniwersytetem wartości była dla mnie w dzieciństwie przyroda. Zawsze dużo przebywałem wśród drzew, zwierząt. Miałem kolegów, ale jednocześnie byłem osobny. Dobrze czułem się sam ze sobą. Kodeks natury jest sprawiedliwszy niż ludzki. Dlatego to, co spotkało np. tę biedną Rosję - ten cały komunizm - a potem rozlało się na inne kraje, i ten cały PRL, to była dla mnie jakaś straszna egzema, zaraza. Wśród tzw. czerwonych karierowiczów spotkałem w swoim życiu wielu podłych ludzi. Co to za system, w którym jest przyzwolenie na kłamstwo, byle tylko zrobić karierę. Powinno być jak w naturze: jest grupa najzdolniejszych, najlepszych, najuczciwszych, którzy idą do góry, awansują, bo na to zasługują.

Moja rodzina specjalnie nie ucierpiała w PRL-u. Ale ja wcześnie dowiedziałem się o Katyniu, Powstaniu Warszawskim i innych znaczących tematach. Rozmawiałem z kolegami, niektórych nauczycieli też miałem rozsądnych. Pamiętam, jak zaczynaliśmy naukę w Technikum Ekonomicznym, przyszedł do nas dyrektor szkoły. Na pogadankę. Rok 1968. Usiłował tłumaczyć, o co chodzi z wydarzeniami marcowymi. Zadawałem mu konkretne pytania: dlaczego wyrzucono z kraju ludzi pochodzenia żydowskiego i o ten pozorny sojusz z ZSRR.

Nie miał argumentów. Na koniec nakrzyczał: "Cholera, ja na was naślę milicję! To był podlec, mam nadzieję, że smaży się w piekle ze swoimi.

Marek: - Po studiach na socjologii i pedagogice na Uniwersytecie Jagiellońskim osiadłem w Gdańsku. Zderzyłem się z inną rzeczywistością niż w Krakowie, gdzie wszystko kręciło się wokół uniwersytetu. Tu liczył się WUML, czyli Wieczorowy Uniwersytet Marksistowsko-Leninowski. Można było dzięki niemu awansować, dostać wyższe zarobki. Wielu moich kolegów naukowców wybrało taką drogę kariery. Mnie też namawiano, ale nigdy się nie zgodziłem. Po moich przejściach w dzieciństwie miałem zdecydowanie antykomunistyczne poglądy. Po grudniu 1970 roku zacząłem zbierać materiały do mojej pracy doktorskiej. Tematem byli stoczniowcy. Jeździłem po gdańskich dzielnicach, gdzie mieszkali. Przeprowadzałem wywiady. W porównaniu z innymi grupami społecznymi byli znacznie bardziej otwarci. Opowiadali o swoich przeżyciach, o represjach, o niskich płacach i o wszechobecnym zakłamaniu. Właśnie kłamstwo bolało ich najbardziej.

Emilian: - Zacząłem pracować w teatrze w 1975 roku. Wiele nauczyłem się od Tadeusza Łomnickiego, członka komitetu centralnego, który, myślę, był prawdziwym marksistą. On naprawdę był do tego przekonany. W tej masie partyjnej zdarzali się nierzadko ludzie o pozytywnych motywacjach. Dla mnie na przykład Edward Gierek był mężem stanu. Także Cyrankiewicz - człowiek na poziomie. Ale zdarzali się też ludzie byle jacy. Zresztą potem pojawią się i w wyzwolonej Polsce. Nie wymienię nazwisk, ale to widać gołym okiem.

Tadeusz nigdy mnie nie namawiał, żebym wstąpił do partii. Inni tak, ale on nie. "Ja wiem, mówił, ty jesteś po drugiej stronie barykady. "Myśmy się spotykali na gruncie sztuki, to był nasz wspólny temat. Przypominam, on oddał tę legitymację partyjną. Bardzo pomagał ludziom. Jak ktoś ze środowiska miał problemy mieszkaniowe, zdrowotne - zawsze można było na niego liczyć. Dlatego bardzo mnie zabolało, gdy ludzie, których zatrudniał, ustawiał w życiu - wyrzucili go z jego teatru.

Tadeusz zawsze powtarzał jedno: Emilian, ćwicz! Twoją siłą będzie to, czego się nauczysz...

Kim jesteśmy

Małgorzata: - W przeddzień stanu wojennego pojechałam z koleżanką na wieś. Po świniaka na święta. Z mężami i dziećmi. Na miejscu obrobiliśmy mięso. Nazajutrz rano powrót. Sypał śnieg, na ulicach suki, transportery. Dojechaliśmy do naszego mrówkowca. Za sąsiada mieliśmy emerytowanego pułkownika. W nocy już dobijała się do nas milicja. Pułkownik powiedział, że nas nie ma. Może dlatego oszczędzili drzwi. Krótka rozmowa z mężem. Mam czekać w domu, aż po mnie przyjdą czy jechać do stoczni? Ja, 27 lat, młoda żona i matka dwuletniego syna. Mąż nie był zaangażowany w "Solidarność". Ale mnie wspierał. Często zajmował się dzieckiem, domem - ale to ja zawsze gotowałam! Pracował na politechnice. "Bierz szczoteczkę, ciepłe ubranie i jedź", powiedział.

Kochałam moje dziecko i męża, bałam się, ale musiałam tak zrobić. Wzięłam ze sobą legitymację delegata na I Krajowy Zjazd "Solidarności", bo przecież na dowód mogli mnie nie wpuścić. Kto by mnie w tym tłumie rozpoznał. Pojechałam do stoczni.

Emilian: - Stan wojenny zastał mnie u dziewczyny, na placu Grzybowskim. Wyjechałem od niej przed północą. Jechałem do domu na Belwederską. Zamieć. Patrzę, jedzie czołg, gazik, żołnierze. O co chodzi? No taaak, nagle zrozumiałem: ci Amerykanie to mają kasę! Wynająć Warszawę na film wojenny... Naprawdę tak pomyślałem! Ze przygotowują plan filmowy. Takie większe zbiorówki często urządzało się w nocy. Na placu Zbawiciela stał w zadymce mężczyzna z dzieckiem, które miało rękę podniesioną przed siebie jak w geście "Heil Hitler". Ręka była w gipsie. Pewnie obojczyk. "Panie ratuj, zawieź nas do domu. Nic nie jeździ". Po drodze zatrzymaliśmy się przy jakimś żołnierzu. Pytam, co się dzieje. A on, jakiś mało przytomny: "Nie wiem, chyba Niemcy".

A rano powitał mnie generał.

Małgorzata: - W stoczni byłam do 16 grudnia, w międzyzakładowym komitecie strajkowym. Czytałam odezwę do wojska i milicji. Potem co roku na 13 grudnia puszczała to Wolna Europa. 16 grudnia w nocy wdarło się ZOMO. Z sali, gdzie przebywaliśmy, wypuszczali pojedynczo. Każdego legitymowali. Wyczytali mnie, a taki kurdupel w mundurze, metr sześćdziesiąt, drze się: "To moja, to moja!" Byłam już na liście. Załadowali nas do suk, po dwadzieścia do jednej. Stoczniowcy zrobili żywy dywan, położyli się na ziemi. Nie chcieli nas oddać. Ale Andrzej Milczanowski zarządził, żeby wstawać. Bo dojdzie do tragedii. Zaraz przy wyjeździe ze stoczni była piekarnia. Ludzie zaczęli rzucać bochenkami chleba w naszą stronę. Drzwi były otwarte, dwa bochenki wpadły do środka. Chleb jeszcze gorący. Postanowiłyśmy, że go ususzymy. Na opłatek wigilijny.

Marek: - Trzynastego rano, w niedzielę pojechałem pod dworzec w Gdańsku. Było dużo ludzi. Krzyczeliśmy, niektórzy rzucali kamieniami, doszło do starć... Należałem do "Solidarności", ale nie zajmowałem żadnych stanowisk. Dlaczego nie zaangażowałem się czynnie? Nie czułem się na siłach. Nie byłem bojownikiem. Myślę, że wpływ miały wojenne przeżycia. Zostawiły ślad w mojej psychice. A może tylko tak sobie tłumaczę? Ale ja naprawdę myślałem: więcej mogę zrobić, pracując naukowo. Działałem w Polskim Towarzystwie Socjologicznym. Organizowaliśmy spotkania z ludźmi nauki. Była u nas Jadwiga Staniszkis, Andrzej Tymowski. Władze utrudniałynamjakmogły. Wymawiano nam lokale na odczyty. Miałem swojego opiekuna z SB, który mnie próbował zastraszać, wzywać do siebie - nigdy tam nie poszedłem. Miałem metodę: po wezwaniu albo próbie jakiegoś szantażu od razu powiada-

miałem kolegów ze środowiska naukowego. W 1980 roku ogłosiliśmy konkurs na pamiętniki sierpniowe, które udało się wydać najpierw na powielaczu w latach 80., a w postaci książkowej już w wolnej Polsce.

Małgorzata: - Ze stoczni zawieźli nas do komendy wojewódzkiej. Co jakiś czas wzywali z dołka na przesłuchania. Wprowadzono mnie do gabinetu. Za biurkiem - młody kapitan. Położył palec na ustach i podszedł do umywalki, która była w kącie. Odkręcił wodę i mnie przywołał: "Proszę nie używać żadnych nazwisk, nie mówić o niczym, co się działo w stoczni. Zachowywać się spokojnie, odpowiadać na pytania, ale bez wdawania się w szczegóły". Później, po latach dowiedziałam się, że był cywilnym prokuratorem. W nocy ściągnęli go z domu na komendę, żeby przesłuchiwał.

Emilian: - W grudniu mieliśmy wyjechać do Stanów z Kolędą-Nocką Ernesta Brylla. Pagart podpisał umowę. Polska premiera odbyła się w Starej Prochowni. Reżyserem był Krzysztof Bukowski, a występowali Krzyś Kolberger, Ania Chodakowska, Marek Kondrat, Halina Frąckowiak, Krysia Prońko - bardzo ładne mieliśmy te kolędy, no i nic z tego. Wyjechaliśmy dopiero później na podstawie tzw. wojennych paszportów. Sporo grałem w Narodowym, w filmach. I to wszystko się ucięło... Jestem złota rączka. Wszystko umiem naprawić. W wieku kilkunastu lat pracowałem na budowach, zrywałem owoce. Miałem własne pieniądze na rower, płyty czy ubrania. Zawsze naprawiałem znajomym, jak coś się zepsuło. W samochodzie woziłem torbę z narzędziami. Byłem przygotowany. I wtedy, w stanie wojennym, poprzez znajomych, z polecenia znajdowałem prace. Łazienki, kuchnie, glazura, malowanie, hydraulika - proszę bardzo. W 1982 zacząłem grać w Teatrze Domowym. Nie dla pieniędzy. Był kapelusz, ludzie coś tam wrzucali, ale niewiele, bo sami nie mieli. Najwyżej, żeby paliwo się zwróciło. Grałem więc i remontowałem. I tak chyba do połowy lat 80.

Z kolegami umówiliśmy się, że nie bierzemy zleceń z radia i telewizji. Tylko teatr. Jest bojkot. To był naturalny odruch, należało władzy dać opór. Przyzwoitość nakazywała tak się zachować.

Aktorów uważano wtedy niemal za bohaterów narodowych. Status zawodu bardzo się podniósł, ludzie nas szanowali. Kiedyś dziennikarka zapytała mnie, panie Emilianie, co pan czul, cierpiąc za miliony. Droga pani, proszę zapytać milionów, bo one bardziej cierpiały ode mnie, odpowiedziałem.

Kiedyś w stanie wojennym wysiadłem z samochodu, żeby zapytać o coś kierowcę autobusu. Na Wiatracznej. Mówię do niego, ale widzę, że ma bardzo dziwne oczy. I jakby patrzył gdzieś za mnie. Poczułem ostry ból w kręgosłupie, zemdlałem. Ocknąłem się w swoim samochodzie z czterema milicjantami. W Pałacu Mostowskich przesłuchiwał mnie major. Uprzejmy. Nawet przeprosił za tych milicjantów: "Z takimi ludźmi pracuję, niestety... Ale tak w ogóle pan nie ma się czego obawiać. Bo jest pan znany. Jakby się coś przydarzyło, upomni się o pana wielu ludzi". Czyli chce pan powiedzieć, że są ludzie, którzy nie są znani i o nich nikt się nie upomni? "To pan powiedział".

Dokąd zmierzamy

Marek: - W połowie lat 80. władza wciąż starała się ingerować w nasze zebrania w PTS. Jeden z sekretarzy komitetu wojewódzkiego zadzwonił do mnie, żebym do niego przyszedł. Ja na to: nie jestem członkiem partii i nie obowiązuje mnie dyscyplina. To on, jako członek PTS, którego ja jestem szefem, powinien się do mnie pofatygować. Chciał ode mnie wyciągnąć informacje i przed zebraniem zrobić naradę aktywu. Żeby partyjni wiedzieli, jak mają postępować wobec prelegenta i tego, co będzie się działo.

Gdy wydrukowaliśmy na powielaczu "Pamiętniki Sierpniowe", zadzwonili z komitetu, że chcą wspólnie z ludźmi nauki, wykorzystując te pamiętniki, porozmawiać o demokratycznej odnowie. Odmówiłem. Wiem, że w porównaniu z tymi, którzy działali w podziemiu, byli aresztowani, cierpieli, moja ofiara jest bardzo mało warta. Oni ryzykowali życie, zdrowie, a ja byłem tylko nękany, straszony. W tym sensie im nie dorastałem. Ale dziś, będąc na emeryturze, mam spokojne sumienie, że zachowałem się przyzwoicie.

Małgorzata: - W stanie wojennym zatrzymywano mnie jeszcze kilkakrotnie. Wyszłam w Wigilię po zakupy, wracam z dwoma karpiami i makiem. Podjeżdża milicja, ładują mnie do samochodu i na komendę. Z tymi karpiami. Przesłuchanie, straszą, że zamkną. Ale puścili o 21.30. Jeszcze zdążyłam z Wigilią przed północą.

Gdy wróciłam do swojego zakładu, nie było już dla mnie etatu. Zaczęłam szyć suknie ślubne. Talent plastyczny miałam, reszty się nauczyłam. Szyłam, ale i działałam potajemnie dla związku. Akcje, ulotki, spotkałam się między innymi ze związkowcami z Francji. W sierpniu zostałam internowana. Lato, Darłówek. Wysiadamy, a tam pan Mazowiecki z panem Geremkiem spacerują. Woroszylski, poeta, napisał mi potem wiersz o jesiennej dziewczynie. A w jakimś kolorowym piśmie w Stanach ukazało się moje zdjęcie, bez mojej wiedzy zresztą, że piękna twarz "Solidarności". W Darłówku nie było źle, tylko ta tęsknota za domem. Gorzej mieli internowani, których osadzono w oddziałach zorganizowanych w aresztach. Raz przywieziono do nas dziewczyny z okropną wszawicą. Wszystkie ubrania wrzuciliśmy do pojemników. Z francuskiego Czerwonego Krzyża przyszedł jakiś płyn na wszy. Pan Geremek, znający języki, przetłumaczył, jak należy przygotować roztwór do odkażenia.

Wypuścili mnie w listopadzie, jak zgodziłam się wyjechać z Polski. Nie chciałam być Różą Luksemburg, która życie spędziła za kratkami. Wyjechaliśmy z mężem i synem do Niemiec. Ale nie zapomniałam, skąd jestem. Działałam w stowarzyszeniu na rzecz porozumienia narodów polskiego i niemieckiego. Organizowałam rocznice grudnia, w księgarni polskiej spotkania. Czy mi nie zarzucano, że uciekłam na łatwiznę? Wiadomo, jacy bywają ludzie. Zwłaszcza jak wróciliśmy na stale w 1997, gdy syn zdał maturę i zbudowaliśmy dom... A my zarobiliśmy na to własnymi rękami! W wolnej Polsce można mówić wszystko. A ja się pytam, czy trzydzieści lat temu wszyscy mieli odwagę pójść na strajk i walczyć z władzą?

Dziś jestem na rencie i nie żałuje niczego w swoim życiu. Warto było. Mamy wolny kraj. Brakuje mi tylko ludzkiej solidarności, takiej jaka nas wtedy łączyła. Polityką się nie zajmuję. No, może wtedy, jak rzucę kapciem w telewizor.

Emilian: - Nie lubię robić podsumowań. Po prostu żyję wciąż do przodu. Zawsze mam coś do zrobienia. Nigdy się nie nudzę. Skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd idziemy - to ważne pytania, które sobie codziennie powtarzam. Dobrze czuję się w Polsce. Nigdy stąd nie wyjadę. To moja ziemia.

W tekście wystąpili:

prof. Marek Latoszek. socjolog, m.in. wieloletni

kierownikZakladu Socjologii Medycyny 1 Patologii Społecznej Akademii Medycznej w Gdańsku, dziś na emeryturze.

Małgorzata Niesobska-Urbaniak, w latach 70. behapowiec w szczecińskim Zjednoczeniu Budownictwa, organizatorka strajków, delegat na I Krajowy Zjazd Solidarności, internowana w stanie wojennym.

Emilian Kamiński, aktor teatralny, filmowy, reżyser. Założyciel Teatru Kamienica, Fundacji Atut.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji