Artykuły

Nie pożeram innych

Na scenie JAN PESZEK zabija swoich partnerów wzrokiem i jest bezwzględny w realizowaniu wyznaczonych celów, o czym przekonały się jego dzieci. O apokalipsie, którą każdy nosi w sobie, wybitny aktor opowiada Urszuli Wolak

"Jest okrutny. Jest potworem. Ludzie przez niego plączą". To o Panu.

- Czyżbym tak o sobie powiedział?

Nie, ale ktoś bardzo dobrze Panu znany.

- Moje dzieci?

Dokładnie Maria.

- One wiedzą doskonale, że bezwzględnie dążę do realizacji swoich życiowych priorytetów i staram się osiągać wyznaczony cel. Bezwzględnie, bo inaczej nie warto. Bezwzględnie nie oznacza jednak, że chcę zrobić komuś krzywdę. Mam jednak świadomość, że ta bezwzględność czy raczej desperacja w dążeniu do celów może komuś wydawać się okrutna i bolesna. Ale żyję już trochę na świecie i wiem, że nic nie przychodzi za darmo, więc jeśli chcę jak najlepiej zrealizować jakąś rolę, to za wszelką cenę dążę do tego, by to zrobić. Po drodze pojawia się oczywiście ból i dla otoczenia może wynikać z tej bezwzględności wiele nieprzyjemnych doświadczeń. Nie wszyscy są przecież przyzwyczajeni do dyscypliny i priorytetowego stawiania spraw. Jeśli więc w grę wchodzi praca, potrafię być bezwzględny nawet w stosunku do kolegów, ale przede wszystkim wobec ludzi leniwych.

Irzeczywiście w szkole teatralnej doprowadza Pan swoich studentów do płaczu?

- Łzy rzeczywiście się pojawiają, ale studenci doskonale wiedzą, czego mogą się po mnie spodziewać. Nie toleruję niepunktualności, lenistwa i udawania, że się pracuje, bo zawsze ilość przechodzi w jakość. Gramy w otwarte karty. Jeśli więc jestem okrutny w egzekwowaniu tych wymogów, to w ogóle się tym nie przejmuję. To okrucieństwo jest bowiem solą życia. Jest tym, co pozwala człowiekowi cokolwiek w życiu osiągnąć. Rzecz tylko w tym, by nikomu nie robić krzywdy. Ludziom często wydaje się, że wyrządza się im krzywdę, będąc okrutnym w znaczeniu: wymagającym. Ale to nie jest krzywda. To konieczność zapalenia czerwonego światła, by odpowiedzieć sobie na wiele istotnych pytań: gdzie jestem, po co jestem i co mam robić.

Szkoła teatralna przeradza się więc dla studentów pozostających pod Pańską opieką w prawdziwą szkołę życia.

- Być może dlatego, że nigdy nie oddzielam pracy zawodowej od swojego życia. To, po pierwsze, byłoby niemożliwe, a po drugie - bezsensowne. Aktor jest przede wszystkim człowiekiem i ten akcent powoduje, że studentom przyglądam się zawsze jako grupie złożonej z indywidualności. Młody człowiek musi sobie uzmysłowić, że to, co ma najcenniejsze, to siebie samego. Musi siebie poznać i takim, jakim jest - zaakceptować. Dopiero wtedy jest w stanie właściwie, czyli rozumnie wykorzystywać narzędzia aktorskiego warsztatu. Starając się zrozumieć, kim może być aktor w kontekście swojego człowieczeństwa, zyskuję akceptację studentów, którzy w szkole teatralnej ustawiają się do mnie w kolejkach.

Istotę aktorstwa zgłębiały pod Pańską pedagogiczną opieką także Pańskie dzieci - Błażej i Maria. Kiedy oboje trafili do krakowskiej PWST, odkrywał ich Pan na nowo?

- To naturalne, choćby w kontekście nowych wymagań, które im stawiałem. Także siebie poznawałem na nowo. Nie wiem jednak, czy to określenie "na nowo" jest właściwe, bo w końcu człowiek poznaje siebie przez całe życie. Mój zawód, a właściwie przygoda, w którą się wdałem, jest pod tym względem fantastyczny, bo daje możliwość szczególnego poznawania natury człowieka. Szczególnego, bo role, które otrzymuję, sprawiają, że często znajduję się w ekstremalnych, ludzkich sytuacjach, zdarza się, że nieakceptowalnych społecznie,

Do jakich wniosków doszedł Pan, przyglądając się sobie w relacji ze swoimi dziećmi - studentami?

- Przyglądałem się sobie jako czło wiekowi, który nie sprzeniewierza się swoim zasadom i nigdy nie zostanie pomówiony o nepotyzm. Z natury rzeczy wyostrzyły się więc kryteria i skala wymagań, które im stawiałem. Na pierwszy ogień poszedł Błażej - trzy lata starszy od Marii. Pamiętam jego kolegów, którzy przychodzili do mnie i mówili wprost, bym dał sobie spokój i już go nie dręczył, że ma te same prawa co inni i nie mogę od niego wymagać więcej.

Zgadzał się Pan z tym?

- Zupełnie nie podzielałem ich opinii. Uważałem, że nie wycisk sam w sobie, ale każdy wycisk w życiu jest dobry. Może dlatego, że sam średnio znoszę "letnie" sytuacje. Lubię sytuacje ekstremalne i zawsze się w nie świadomie pakowałem. To szukanie ryzyka wiąże się ze szkołą, którą przeszedłem jako młody człowiek. Równolegle kończąc szkołę teatralną, brałem udział w pracach krakowskiej awangardy muzycznej i teatralnej, i zespołu MW2 założonego przez Adama Kaczyńskiego, gdzie poznałem Bogusława Shaeffera. Te działania stanowiły dla mnie - chłopca z prowincji - możliwość przełamywania własnej nieśmiałości względem ekstremalnych sytuacji. Awangarda wykształciła we mnie konieczność dynamicznego działania, przeżywania ryzyka i pakowania się w ekstremalne sytuacje. I jak każda awangarda burzyła zastany porządek, co jest wpisane w moje życie. Ale nie burzę dla burzenia, tylko dla poznawania nowego.

Wieczny anarchista - tak o Panu mówią - nie do końca więc do Pana pasuje.

- To określenie ukuło się w związku z rolą, po której rozpoczęła się w moim życiu tzw, kariera, do której nigdy nie zmierzałem, ani jej nie pragnąłem. Mam na myśli rolę Gonzala w "Trans-Atlantyku" Witolda Gombrowicza, w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Razem z reżyserem doskonale rozumieliśmy, że w Gonzalu nie jest najistotniejszy jego homoseksualizm i bogactwo, tylko pewien rodzaj wolności, dzięki której może być anarchistą i burzyć stary porządek. Sformułowane przez niego wołanie o konieczności zastąpienia ojczyzny synczyzną, nawet w dzisiejszym, politycznym układzie może wywołać wojnę. Pod koniec lat 70. ubiegłego wieku musiało więc wywołać ferment i przede wszystkim burzliwe reakcje młodego pokolenia. Znam reżyserów, dziś statecznych już panów, którzy chodzili na ten spektakl codziennie, ponieważ identyfikowali się z jego wolnościowym przekazem. Żyjąc w systemie zniewolenia, wszyscy byliśmy wygłodniali każdego przejawu wolności, nawet jeśli pachniało to anarchią i szaleństwem Gonzala. Anarchistą jednak nie jestem, bo burzenie dla burzenia to stwarzanie bałaganu, a ja mimo tkwiącej we mnie potrzeby znajdywania się w ekstremalnych sytuacjach, jestem piewcą porządku,

Co dostarczyło Panu więcej ekstremalnych doznań: aktorstwo czy ojcostwo?

- To ciekawe pytanie. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem i nie wiem, czy potrafię precyzyjnie na nie odpowiedzieć. Jestem w stanie nazwać po imieniu, czym jest ekstremalność w aktorstwie. To odwaga w penetracji wnętrza człowieka i granej postaci. Mam więc odwagę rozerwać spójrzeniem swojego partnera i nie boję się dotyku. Nie mieszam przy tym pojęć. Czym innym jest dotyk osoby, którą kocham w rzeczywistości, a czym innym dotyk osoby, którą kocham na scenie. Aktorstwo nie polega na tożsamości z graną rolą. Z ojcem jestem natomiast tożsamy. Nie jestem jednak w stanie sprecyzować, czym jest stan ojcostwa. Jestem ojcem i w tym samym momencie nie mam poczucia, że nim jestem. Obecnie jestem przyjacielem swoich dzieci, które mogą mi bezgranicznie zaufać.

Czy ojcostwo to poczucie spełnienia?

- Spełnienie może być szalenie złudne i niebezpieczne. Usypia człowieka i łatwo nie zauważyć problemów najbliższej osoby, i najzwyczajniej w świecie można ją skrzywdzić. Ojcostwo jest więc chyba stanem... nieustannego czuwania.

Ojcostwo coś zmieniło w Pańskim żciu?

- Nie powiedziałbym, że zaszła w moim życiu jakaś ogromna zmiana Na pewno ogarnęła mnie fela szczęścia. Dosłownie wypełniło mnie tsunami, kiedy dowiedziałem się, że mam syna, a kiedy pojawiła się Maria, pomyślałem: "Teraz mam rodzinę w komplecie". Ich przyjście na świat przeżywałem jednak różnie. Błażej urodził się dwa miesiące wcześniej, a więc w zupełnie ekstremalnych warunkach. Niebezpiecznych zarówno dla siebie, jak i dla matki, a Marysia z kolei pobiła rekord niechęci oglądania te go świata. Jej poród trwał aż 56 godzin.

Po takich przeżyciach wie Pan chyba, co znaczy być ojcem?

- Trzeba być gotowym na zrobienie absolutnie wszystkiego dla własnych dzieci.

Pan jest na to gotowy:

- Tak. Zawsze,

- Córka - autorka świetnych tekstów i piosenkarka. Syn - ceniony aktor. Można powiedzieć, że wychował Pan sobie artystów?

- Nie. Można jedynie podpowiadać, kim może być artysta, w jakiej przestrzeni się porusza, czego na pewno nie wolno mu robić, czemu nie powinien się sprzeniewierzać. Artystą staje się jednostka, która ma silny kościec, silny kręgosłup, a przed sobą daleki, czasami widoczny jak przez mgłę, cel, do którego zmierza. Cierpi dotkliwie, ale jest zarazem niezwykle szczęśliwa i zawsze znajduje się w ekstremalnych sytuacjach. Nie można wykształcić artysty, a jedynie coś mu podpowiadać i tak starałem się postępować względem własnych dzieci, jednocześnie szanując ich suwerenność.

Patrząc dziś na syna, który ewidentnie poszedł Pańską drogą, zostając aktorem i pedagogiem w szkole teatralnej, widzi Pan siebie?

- W przeciwieństwie do niego, córka jak dziki okoń wykonała nagły zwrot i "uciekła" z teatru, co budzi dziś mój wielki podziw i zrozumienie. Co do Błażeja, to patrząc dziś na niego,na jego grę i sposób pojmowania roli, a zwłaszcza jego niezwykłe i oryginalne prace ze studentami, widzę, że myślimy podobnie. Różni nas jedynie charakter przekazu. Błażej to przyczajony wojownik, który długofalowo dochodzi do wyznaczonego celu, ja jestem natomiast typem wojownika, który od razy wyskakuje z ukrycia bez zastanowienia się, czy czyha na mnie jakieś niebezpieczeństwo, czy nie.

Proszę wyobrazić sobie sytuację, że budzi się Pan jutro rano w świecie ogarniętym apokalipsą. Nie ma już teatrów, nie ma planów filmów. Już Pan nigdy nie zagra. Jak Pan reaguje?

- To ciekawa wizja. Miewam ją czasami, balansując na granicyjawy i snu. Nie czuję lęku. Zupełnie zapominam, że jestem aktorem. Interesuje mnie jedynie to jak odnajdę się w tym "nowym" świecie i jak zakończę w nim swoje życie, nawet jeżeli finał miałby trwać zaledwie kilka sekund. Na pewno nie ogarnia mnie przerażenie. Osobiście nie wierzę jednak w apokalipsę. Apokalipsy dzieją się w nas, kiedy rujnujemy nagle czyjeś życie czasami z totalnie błahego powodu.

Skąd ta pewność, że zachowałby Pan w obliczu apokalipsy spokój?

- Taką mam już cechę. Kiedy zdarzało się coś złego w moim rodzinnym domu, dochodziło do wypadku, ktoś rozciął sobie głowę i niebotycznie krwawił, ja jeden zachowywałem zimny spokój. Nawet mój ojciec, z zawodu lekarz, tracił nad sobą panowanie, gdy było zagrożone życie jego najbliższych. Kiedyś jedna z aktorek powiedziała mi: "Dasz sobie radę, jesteś rekinem". Nie w pełni rozumiem, co miała na myśli, nazywając mnie rekinem, ale intuicyjnie się z nią zgadzam, tyle że nie pożeram innych, choć mogłoby się wydawać, że jest inaczej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji