Artykuły

Szare strefy wrażliwości

- Trudno powiedzieć, czy spektakl, który sama Wysocka przed premierą określiła jako instalację, się udał. Jednakże jako instalacja, jako celowe otwarcie możliwości gry i skojarzeń dla postaci w niej osadzonych oraz ich obserwatorów, jest ciekawy - pisze Sabine Leucht w Nachtkritik, po premierze "Woyzecka" w monachijskim Kammerspiele.

Woyzeck Kristofa Van Bovena to mały mężczyzna o wielkim poczuciu godności. Nieszczęściom, które go spotykają, pokazuje leciutki uśmiech. Kiedy otaczające go postaci obojętnie porzucają rozkładane krzesła w zbiorniku z wodą, sam robi porządek. Paskudne życie, zżerające go łapczywie, trzyma na dystans dziwnymi, jakby szytymi na miarę, ruchami ramion. I podobnie też aktor postępuje ze słowami i myślami swojej postaci, którą zdaje się wciąż oglądać z pewnym zadziwieniem, ale również z prawdziwym zainteresowaniem.

Kiedy opera wchodzi dramatowi na głowę ...

Całe szczęście, że van Boven gra w przedstawieniu polskiej reżyserki Barbary Wysockiej, która na scenie Werkraum monachijskich Kammerspiele poszerza "Woyzecka" Georga Büchnera o sceny i pieśni z utworu "Wozzeck" Albana Berga. Raz luki w dramatycznym niedokończonym dziele wypełniane są muzyką operową albo samodzielnie skomponowaną muzyką z pozytywki, graną przez trzech muzyków na żywo, innym razem wszystko się miesza i powstaje okropny sceniczny i akustyczny rozgardiasz. I nie zawsze można ustalić, kiedy dramat wchodzi operze na głowę, a kiedy opera na głowę dramatowi - i co dokładnie dzięki temu miałoby stać się bardziej widoczne.

W ogóle trudno powiedzieć, czy spektakl, który sama Wysocka przed premierą określiła jako instalację, się udał. Jednakże jako instalacja, jako celowe otwarcie możliwości gry i skojarzeń dla postaci w niej osadzonych oraz ich obserwatorów, jest ciekawy. Nawet jeżeli niektóre rzeczy wydają się osadzać raczej dowolnie: metalicznie błyszczące ściany sceny Werkraum, którą Bert Neumann w zeszłym sezonie przekształcił na salę balową, w pewnym momencie otwierają się tu na coś w rodzaju garderoby, w której raz po raz któremuś aktorowi na krótki czas wolno demonstracyjnie pójść odpocząć. Po lewej i prawej stronie czarno-białe projekcje wideo pokazują krajobraz nad stawem, dokładnie ten, na tle którego Woyzeck na końcu zadźga swoją Marię. A jako że zgubna przyszłość powinna być obecna już tu i teraz, aktorzy przez większość czasu brodzą w głębokim po kolana zbiorniku.

Otwarta rana Woyzeck

To więcej niż tylko estetyczny efekt, ale mniej niż konieczność. Pojawia się jak mądra myśl, którą nie od razu się odkrywa. I spektakl chętnie się w tej szarej strefie porusza - fakt, że ten poważny mężczyzna w garniturze nagle staje nad brzegiem basenu i śpiewa akurat partię złego doktora (a nie na przykład inną), że Oliver Mallison jako Andres zdaje się cierpieć na przytłaczające zmęczenie, z którego chwilami uwalnia go tylko śpiewanie piosenek dla dzieci. Że tamburmajor Stefana Hunsteina to irytujący wiecznie szczerzący zęby człowiek; najczęściej niemy, ale wystarczająco wysoki i silny, żeby drobna jak sarnię Maria (Marie Jung) mogła się w całości położyć na jego podwiniętej nodze...

Urodzona w 1978 reżyserka, aktorka i muzyk, która zwiększa jeszcze fragmentaryczność wykorzystanych oryginałów, a czasami, przede wszystkim w pierwszej z trzech części spektaklu, poświęca też zrozumiałość tekstu na rzecz pragnienia osiągnięcia w pełni dysonansowego momentu, liczy bardzo na to, że publiczność pochłonęła już dzieło Büchnera. Zgodnie z tym założeniem w centrum umieściła oazę spokoju Woyzcka, którego Heiner Müller określał jako "otwartą ranę", o której każdy myśli, że wolno mu w nią wbijać nóż. To jednak bardzo wyraźnie czyni z niego nie tylko ofiarę, lecz jeszcze dobitniej centrum, wyłączny punkt odniesienia społecznej plątaniny relacji, w której inni tak samo zależą od niego, jak on od nich.

Niebezpieczne słuchanie

Wśród całego tego głośnego brodzenia w wodzie i deklamowania banałów on jest jedyną osobą, która ma odwagę zdobyć się na spotkania. Podczas gdy pozostali są ślepi i głusi na wszystko poza sobą samym, on czuje promienie słońca na twarzy. Ze swoją lubością przyrody jak również filozofii oczywiście również i ten Woyzeck/Wozzeck nie pasuje ani do świata pijaństwa i "wbijania nosa w dupę" Tamburmajora ani do krzywego gorsetu moralności i cnoty Kapitana. Zamiast tego van Boven pokazuje wsłuchiwanie się w siebie jako odważny, dywersyjny (tak: również niebezpieczny) czyn. Przez to jest tak czujny na rzeczy, że nawet ostatnia aranżacja ukochanej tuż przed morderstwem wychodzi mu prawie troskliwie. W somnambuliczny sposób czujny, w ostateczny sposób troskliwy. Dramat społeczny imponująco tu blednie wobec dramatu wrażliwego człowieka.

Przekład Iwona Nowacka

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji