Artykuły

Jestem typem mrocznego harcerza

- Moja koncepcja rektorowania polega na bardzo śmiałym, aktywnym wejściu w podejmowanie wielu decyzji, nie po to wygrywałem wybory, żeby teraz dyżurować w gabinecie i być manekinem do podpisywania papierów - mówi MARIUSZ GRZEGORZEK, rektor PWSFTviT w Łodzi.

Łukasz Kaczyński: O jakie doświadczenia jest bogatszy "pełnoprawny" rektor łódzkiej Szkoły Filmowej, od rektora elekta?

Mariusz Grzegorzek: Przede wszystkim przekonałem się, że rola, na jaką się zgodziłem i problemy, z jakimi przychodzi mi się mierzyć są jeszcze bardziej złożone niż sobie to wyobrażałem. Jestem typem mrocznego harcerza: rozpalmy ognisko, chwyćmy się za ręce, zaśpiewajmy pieśni (piękne i smutne). Budowanie wspólnoty, zmierzającej ku obranemu celowi jest jednym z tych zadań, którymi przy pracy w teatrze i filmie zajmuję się od lat. Tymczasem Szkoła to jest inna skala, ocean ludzi, niezwykle skomplikowana, często wadliwa struktura, zmistyfikowane motywacje zbyt wielu, którzy pracują, bo muszą i nie znajdują w tym żadnej satysfakcji. Tryby się kręcą, ale się nie zazębiają, zegarek tyka, ale pokazuje nieprawidłową godzinę. Uczę się tego chaosu, próbuję ogarnąć i rozbroić. Trzymam na smyczy niecierpliwość, skłonność do zbyt szybkich decyzji, które mogą zaowocować efektem odwrotnym do zamierzonego.

Skoro mówi Pan o szybkich, rewolucyjnych decyzjach, czy mieści się w tym także zawieranie sojuszy?

- Sojusz jest podstawą pracy na tym stanowisku. Pozycja rektora jest bardzo niezręczna. Z jednej strony wiele uregulowań prawnych, a także niezawodny "dwór" zapewniają cię nieustannie, że to od rektora zależy wszystko. Z drugiej jednak podstawą funkcjonowania każdej wyższej uczelni jest wolność, autonomia wydziałów, która stanowi podstawę twórczego rozwoju. Jednak moja koncepcja rektorowania polega na bardzo śmiałym, aktywnym wejściu w podejmowanie wielu decyzji, nie po to wygrywałem wybory, żeby teraz dyżurować w gabinecie i być manekinem do podpisywania papierów. Chcę współdziałać.

Mariusz Grzegorzek, "anarchizujący artysta", jak sam siebie określa, teraz mówi o szkole kompromisu?

- Bo mając świadomość celów, które chce się osiągnąć, trzeba działać w sposób skuteczny i dojrzały. Nie chcę by forma przekreśliła racje. Poza tym nie uważam siebie za anarchizującego artystę.

Od sojuszy niedaleka droga do konfrontacji...

- Te dwa pierwsze miesiące mojego rektorowania były nieustającą konfrontacją. Wiele osób różnego szczebla chciało przyjść i wyszeptać mi na uszko jakiś swój problem, historię jakiegoś konfliktu w nadziei, że skoro się pofatygował i użył trybu konfesyjnego, to ja natychmiast wezmę jego stronę. Tymczasem, by pojąć jakąś sprawę w pełni, potrzebna jest świadomość często bardzo skomplikowanego kontekstu. Wolę więc konfrontować ze sobą wszystkie strony, nie po to, by je skłócać, tylko aby uzmysłowić ludziom, że trzeba spojrzeć sobie w oczy i potraktować siebie naprawdę poważnie, bo to najlepsze, choć często trudne narzędzie rozwiązywania problemów, wprowadzania zmian.

To niesamowite, jakim wielkim przedszkolem jesteśmy, my poważni, ponoć, ludzie. Jak często stykam się ze skarżeniem, użalaniem się nad sobą, samochwalstwem, czy knuciem spisków za pięć groszy. Próbuję być dorosły, choć też wolałbym grać role rozwydrzonego pięciolatka, bo to wygodniej, a mama i tak zapłaci za rozbitą szybę. Narzekam, bo jestem tym rozczarowany. Nie zmienia to jednak faktu, że w tej samej Szkole spotykam na co dzień wielu wspaniałych, migotliwych, zdeterminowanych ludzi, którzy dają wielką szansę na przyszłość.

Czym dokładnie zajął się ostatnio rektor PWSFTviT?

- Rozpoznawaniem terenu, i budowaniem hierarchii zjawisk - każdy, kto do mnie przychodzi, sprawia wrażenie, że jego problem jest najważniejszy, a ja często nie umiem jeszcze wielu spraw prawidłowo usytuować na liście ważności. Uzdrawianiem wewnętrznych struktur, które często działają nieprawidłowo. Mozołem dnia bieżącego. A oprócz tego sprawami bardziej strategicznymi: opracowywaniem nowej koncepcji promocji szkoły (efekty wkrótce), podstawowymi założeniami zmian programu nauczania, który chcielibyśmy wcielić w życie od przyszłego roku. Zdobywaniem dodatkowych źródeł finansowania. Myślimy też intensywnie o reformie sposobu produkowania etiud szkolnych.

Gdy rozmawialiśmy niedawno powiedział Pan, że programy nauczania są dobre, ale trzeba przyjrzeć się ich wykonaniu...

- Programy zajęć rozmnażają się jak bakterie pod mikroskopem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że czasem bardziej potrzebne są wykładowcom, niż studentom. Zajęcia odbywają się od ósmej rano do dwudziestej - skonsumowanie takiego programu przez studenta jest praktycznie niemożliwe i niepotrzebne. Trudno wymagać od studenta poczucia odpowiedzialności i sensu, jeżeli jako rektor firmuję coś, co w wielu aspektach jest bez sensu. Chciałbym oddać sprawiedliwość: trzon programu na wszystkich wydziałach skonstruowany jest dobrze, realizują go wybitni wykładowcy, jednak szaleństwo zajęć dodatkowych oraz brak wpisanej w program ścisłej współpracy pomiędzy wydziałami psuje ten efekt. Generalnie nasze myślenie o przyszłości idzie w kierunku utworzenia silnego frontu zajęć wspólnych dla wszystkich (niewielkich) wydziałów. Brakuje zajęć o szeroko rozumianej kulturze i sztuce, psychologii, historii, ale nie mam na myśli nudnych wykładów przeczytanych z pożółkłych notatek, ale cyklu spotkań z wybitnymi osobowościami, mającymi swój własny, niekoniecznie ortodoksyjny pogląd na wykładany przedmiot, umiejących zarazić studentów swoją intelektualną perspektywą I osobowością. Inaczej nikt nie przyjdzie. Takie są fakty.

Wyprzedził Pan moje pytanie. Czy studenta można do czegoś zmusić? Pytam, bo organizatorzy wielu niekiedy wartościowych wydarzeń narzekają, że nie pojawiają się na nich studenci łódzkich uczelni artystycznych, a z drugiej strony ocena frekwencji może stać się zbyt łatwym kryterium do wytaczania przeciw nim dział...

- Nie ma takiej szansy, by zmusić. Z wielu powodów, o części już mówiliśmy. Dzisiejsza młodzież cierpi na dziwną chorobę: obnosi się z niezależnością i wolną wolą, z którą nie wie co począć, której nie potrafi skonsumować w sposób twórczy. Często trzeba ich bezwstydnie werbować, podrywać, by zechcieli zwrócić na coś uwagę. Do tego dochodzi kompletna inflacja wartości tak zwanych wydarzeń artystycznych. W Polsce szaleje plaga imprez, festiwali, przeglądów, wystaw, których jedynym celem wydaje się być skonsumowania państwowych środków. To potem bardzo dobrze wygląda we wszelkiego rodzaju listach osiągnięć. Obiad zjedzony, dzień zaliczony. Jeśli są szansę, że coś można zrobić dobrze, to będziemy próbować. Przygotowując spotkanie wokół książki Zbigniewa Cynkutisa poświęconej jego metodzie aktorskiej przeprowadziliśmy z całym zespołem organizacyjnym burzę mózgów, by zachować to co dobre, a odrzucić element planu, które nie mają szans na sensowną realizację. W efekcie zaprosiliśmy do dyskusji wokół książki bardzo ciekawych gości, w sugestywnej, tworzącej atmosferę scenografii. Na plakatch, które rozlokowaliśmy w mieście, przekonywaliśmy, że kto interesuje się aktorstwem, nie może przegapić tego spotkania. Efekt? Sala naszego studia pękała w szwach, a spotkanie poszło świetnie. Skromnie i z wielkim sensem. Mała rzecz, a bardzo cieszy. Problem i zadanie polega na tym, że takich małych rzeczy jest pięćdziesiąt miesięcznie.

Publicznie łatwo powtarzane są wszystkie te frazesy

o wielkich absolwentach łódzkiej Szkoły Filmowej. Nie można na tym bazować wiecznie... To nieustanne przywoływanie nazwisk Polańskiego, Kieślowskiego.Hasa i innych jest jakimś rodzajem promocyjnej pornografii. Rocznie powstaje w naszej uczelni blisko sto pięćdziesiąt filmów, które zdobywają dziesiątki nagród w konkursach i festiwalach na całym świecie. To jest dziś nasza wizytówka. Świadczy o naszej wartości, z którą na świecie nikt nie ma problemu. Na naszym podwórku jednak mało kto wie o tym. Bo chlubna przeszłość powinna stanowić tylko ułamek wiedzy o uczelni. I tu także powraca problem promocji, ważnej, choć nie najważniejszej w sprawie.

Myśli Pan o rozszerzeniu współpracy z pozostałymi uczelniami artystycznymi w Łodzi?

- Nie wszystkie sroki można od razu złapać za ogon. Z rektorami Akademii Muzycznej i łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych mamy bardzo dobre kontakty, dobrze czujemy się w swoim towarzystwie i umiemy rozmawiać wprost o sprawach związanych z naszymi uczelniami. Także o problemach. Myślę, że to zaowocuje zacieśnieniem współpracy w niedalekiej przyszłości, choć nie ukrywam, że na razie priorytetem jest dla mnie uporządkowanie spraw wewnętrznych, niż realizacja uskrzydlonych wizji człowieczeństwa typu: niech uczelnie artystyczne schwycą się za ręce, śpiewają, tańczą i malują dla Łodzi, która kreuje.

Wiele osób zastanawia się czy po jeszcze wnikliwszym zapoznaniu się z zadaniami, jakie stoją przed nowym rektorem, całkowicie rezygnuje Pan z działalności artystycznej?

- Ależ oczywiście! Będę rektorem-prymusem pracującym po dziesięć godzin dziennie, będę podpisywał tysiąc pism, jeździł na konferencje i akademie, prowadzał się z możnymi tego świata. Stanę się urzędnikiem państwowym. Zauważyłem, że to ulubiona wizja wielu "życzliwych obserwatorów". A ja jestem, przede wszystkim, artystą, mam wyobraźnię, intuicję do ludzi, oraz odpowiednią dawkę szaleństwa. Uwierzcie, te cechy na stanowisku rektora Łódzkiej Szkoły Filmowej bardzo się przydają. Pracuję nad scenariuszem nowego filmu, pracę w teatrze mam zaplanowaną na najbliższe trzy sezony. Rektorowanie, to nie jest kara, tylko świadomie wybrane wzięcie odpowiedzialności. Kondolencji nie przyjmuję - gratulacje też niechętnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji