Artykuły

Molier niewesoły

W tytule nawiązuję do raportu z poprzedniej wrocławskiej premiery, w którym opowiadałem o smutnym (ra­czej) Arystofanesie. Zaiste, zaskakują umiejętności, by nie rzec talenty, któ­re z tego co uchodzi (nie bez racji) za szczyty europejskiej i światowej ko­medii czynią dzieła seriozne, w naj­lepszym zaś razie smutne, czy choćby tylko niewesołe.

W konkretnym wypadku dyskusyj­ne, a nawet podejrzane, wydało mi się już założenie wstępne. Wiele od­wagi trzeba bowiem by kojarzyć nie­mal publicystyczne wyznanie wiary, jednoznaczną polemikę z przeciwnika­mi ("Improwizacja w Wersalu") z tekstem, który tylko przez przypa­dek (grając Argana Molier zasłabł i zmarł w kilka godzin później) wszedł do historii teatru. ,,Chory z urojenia" to niewątpliwie zgrabna i zabawna farsa, niezbyt jednak wiele wysiłku trzeba by wykazać, że rangą nie do­rasta "Świętoszka", "Don Juana", "Mizantropa" czy choćby nawet "Mie­szczanina szlachcicem".

Są w tej komedii akcenty, które były niejako obsesją pisarza od litera­ckich pierwocin aż po dzieło ostatnie - najogólniej rzecz biorąc problem - "lekarzy mimo woli". Oczywiście hi­storycy literatury - nie bez racji - widzą w tym walkę Moliera z ciem­notą w ogóle, obskurantyzmem jako takim. Współcześnie jednak jest to już anachronizm. Rzecz jasna anachroni­zmem jest nie obskurantyzm, lecz kpina z medykusów i "kuchennej" me­dycyny. To zaś co stanowi o wiel­kości Moliera, twórcy "komedii cha­rakterów" ginie w farsowych pomy­słach i sprawdzonych przez autora ga­gach.

Z tego, że ciężar gatunkowy obu tekstów dość zasadniczo się różni zda­wał sobie sprawę reżyser. Próbował więc z jednej strony nadać "Improwi­zacji" tonację "buffo", nieco poważ­niej traktując zarazem pierwszą część "Chorego" (część druga to już tylko zabawa), tyle tylko, że zabieg ten nikomu ani niczemu nie pomógł. Raczej przeciwnie. Obniżono ciężar gatunkowy "Improwizacji w Wersa­lu", jednocześnie zaś przedstawienie nie ma jednolitej stylistycznie poetyki teatralnej.

Nie mogę także pojąć dlaczego realizatorzy, a także kierownictwo tea­tru, zadecydowali, że "Chorego z uro­jenia" grać należy na dużej scenie. Jerzy Wróblewski nie jest wprawdzie debiutantem, ale więksi od niego ru­tyniarze "łamali sobie zęby" realizu­jąc w Teatrze Polskim sztuki w swej istocie kameralne. Dość tu przypom­nieć choćby przedstawienia "Thermidora" Przybyszewskiej czy "Pierw­szego dnia wolności" Kruczkowskiego. Zupełnie zaś nie mogę zrozumieć dla­czego reżyser i tą wielką przestrzenią sceniczną czuł się jeszcze skrępowany, rozszerzając plac działań o widownię. Za to już sam ponosić musi konsek­wencje.

Musi także ponieść konsekwencję za to, że zaakceptował bardzo niejedno­rodne scenograficzne "wydumki". Cóż na przykład znaczyć miał współczesny szpitalny wózek? Że (he, he he...) i nasi lekarze nie lepsi? Mam na ten temat własne zdanie, którego wszela­ko nie wyrażę, w obawie, że po kilku jeszcze tak szampańskich pomysłach na owym wózku znaleźć się mogę. Al­bo kostium jednej z pań wypożyczo­ny na tę okoliczność z "Damy od Maxima", co zresztą nie pozostało bez wpływu na tak zwaną "koncepcję ro­li".

Skoro zaś już o aktorstwie mowa, dodać wypadnie, że i ono nie było przesadnie silną stroną przedstawie­nia, w każdym zaś razie znacznie wię­cej można by wymagać od "pierwszej sceny wrocławskiej". Oto na przy­kład dla odtwórcy roli tytułowej an­trakt jest nie tylko cenzurą czasową (a także wytchnieniem dla widza), lecz także okazją do zmiany koncepcji. W pierwszej czuje się jeszcze Molierem (z podręczników, nie komediantem) w drugiej jest po prostu za­bawny. Wspomniałem już o tym uprzednio, bo nie potrafię rozstrzygnąć czy na roli zaważyła koncepcja reży­serska, czy też rzecz miała się zupeł­nie odwrotnie. Oto aktorka, która u progu sezonu zagrała Rzeczpospolitą i (mówię bom dla ludzi życzliwy) w żadnym zaś razie grać nie powinna molierowskich amantek. Oto obserwujemy wreszcie zjawisko wręcz groźne. Miewałem kiedyś za złe, że ktoś "robił pod Woszczera" lub choć by Wołłejkę (z amantowskiej epoki). Cóż jednak powiedzieć gdy wzorcem dla młodego aktora okazuje się być Galia (Paweł).

Mówiąc szczerze naprawdę bawiła mnie Iga Mayr (Antosia), bawił Bo­gusław Danielewski (Pan Biegunka senior). Powiedzieć ktoś może - sa­mograje. Ba, po pierwsze zabawnie zagrać "samograje" sprawa, wbrew pozorom, nie prosta, po drugie zaś w "Chorym" samograjów jest jednak więcej.

Stary teatralny przesąd głosi, że trumna na scenie zapowiada jeśli już nie nieszczęście, to w każdym razie rzeczy raczej niewesołe. W przedsta­wieniu, o którym mowa coś, co nie­odparcie kojarzyło się mi z trumną, okazało się wprawdzie być wanną, ale efekt końcowy prawie identyczny. Co powiedziawszy pragnę wszelako zaz­naczyć, że z bardzo wielu względów przedstawienie to wydaje mi się być znacznie zabawniejsze i zgrabniejsze od spektaklu komedii Arystofanesa. Nie jest to może komplement zbyt wyszukany, ale przecież jakoś się li­czy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji