Artykuły

Notatki z podziemia

"Bracia i siostry" w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Pisze Mateusz Rossa w Tekturze Opolskiej.

Innego końca świata nie będzie - ponad codzienność przestrzeni publicznej, która otacza, mami bezwzględnością twardych reguł gry. Wszystko szybciej, byle mocniej, dalej i intensywniej. Szukając zatrzymania w sobie, u skraju domniemanej katastrofy, pytań o sens, człowiek staje przed wiecznością. Nie ma w tym zewnętrznych doznań, jest tylko czas skupienia na wnętrzu duszy, a ta, to płonie, to tańczy, ale nie gaśnie wobec szeregu kluczowych pytań, które zdają się wieść donikąd. Co musi się stać, by mógł się narodzić nowy człowiek - pytają twórcy "Braci i Sióstr" w reż. Mai Kleczewskiej na deskach Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu.

Przestrzeń sceny została zamknięta w garażu, może pod ziemią. Akustyka szmerów, oddechów, szeptów, niesiona ku widowni, już sama w sobie daje nastrój niewiadomej, zagrożenia. Po scenie suną postaci - duchy z "Braci Karamazow" Dostojewskiego oraz "Trzech sióstr" Czechowa. Próżno jest szukać sensowniejszych, całościowych ujęć wobec czasu katastrofy, gdzie wszystko jak betonowo - szklany wieżowiec uległo całkowitej dekompozycji. Ciała odtwórców poszczególnych ról zostały pozlepiane z fragmentów postaci Czechowa i Dostojewskiego. Maszkaron czasów, kondensat dusz, szaleństwo u końca drogi. Nie ma już czasu na epopeje wobec niewiadomej. Z rzeczy podstawowych jest jeszcze pragnienie wody, każdej wody.

Idąc za słowami Emila Ciorana z książki "Upadek w czas" "owe upiory, automaty, wszyscy ci opętani omamami nie są tak bardzo odrażający, zrozumiemy bowiem ich nieświadome motywacje, najgłębsze przyczyny ich szaleństwa. Bo czyż wszyscy oni nie czują, że przydzielony im czas kurczy się z każdym dniem, a ostateczne rozwiązanie nabiera kształtów?" Na pozór, zgromadzeni w jednej piekielnej przestrzeni, lecz idąc za Miłoszem analizującym Swedenborga, piekieł jest tyle, ile ludzkich indywidualności, bo piekła są niezliczone. Każda ze scenicznych postaci Mai Kleczewskiej drąży w sobie ten ciemny kanał. Stara się przepoczwarzyć u końca drogi w obliczu bliżej nieokreślonego, wręcz nieuchwytnego niebezpieczeństwa. Miłosz pisze m.in.: "() mam na myśli przede wszystkim owo słynne "piekło to inni" Sartre'a, czyli zagadnienie stosunków pomiędzy podmiotem i innymi ludźmi, też podmiotami: poszczególny człowiek dąży do zdobycia władzy nad innymi, do zamienienia ich w przedmioty, a ponieważ patrząc na nich widzi w ich oczach tę samą chęć zamienienia go w przedmiot, inni stają się jego piekłem. Jest to dokładnie problematyka dumy i poniżenia u Dostojewskiego" (Dostojewski i Sartre, Czesław Miłosz; Kultura nr 1/2, 1983).

W scenicznej przestrzeni mamy tego liczne dowody. Bezcenną staje się woda do picia, której szkoda jest marnować dla "mniej potrzebujących", bo starych. Każdy papieros jest twardą walutą, żywność jest racjonowana. Istnieje też obawa, że pojawią się w tym miejscu inni, a wobec nikłych zapasów, będzie to wyzwaniem. Być może ponad siłę i tak już nadwątlonych więzów pomiędzy postaciami zgromadzonymi w tej oderwanej od świata przestrzeni.

Pani Chochłakow (Judyta Paradzińska) paląc papierosa nie dzieli się nim ze swoją córką Lizawietą (Marta Nieradkiewicz). Ta scena jest ostentacyjna. Córka, siedząc w wózku inwalidzkim uśmiecha się do matki, nie prosi o nic. Matka zdaje się nie widzieć, nie znać potrzeb córki - wszak wobec kresu wszystkiego, gubi się w samej sobie. Obie są silne, samotne, więzy krwi nie mają już znaczenia. Miłość matczyna Pani Chochłakow w tych subtelnych scenach z córką zdaje się mówić, że zawsze żąda czegoś w zamian.

Przeciwwagą jest postać kobiety, której zmarło dziecko. W tej roli Sylwia Zmitrowicz - doskonała, ale i przerażająca w kreowaniu rozpaczy matki bolejącej nad swoją stratą. Tonie w szaleńczym cierpieniu. Można rzec, że kąsa widownię bólem.

Szczególną uwagę należy zwrócić na Grażynę Misiorowską w roli jednej z sióstr z dramatu "Trzy siostry" Czechowa. Jej postać jest na wskroś przeszyta bólem egzystencjalnym płynącym wprost z obrazu "Krzyk" Edvarda Muncha. "Boli mnie każda szorstkość, choćby najmniejsza, każde niedelikatne słowo" - wypowiada jedna z sióstr u Czechowa, co bezbłędnie oddaje w swojej roli pani Grażyna Misiorowska. Monolog w jej wykonaniu zniewala i hipnotyzuje, przekraczając granicę intymności na osi scena - widownia. Jest w tej postaci wrażliwa kobieta, jest gorycz istnienia. Niesamowita szorstkość przemiany, trwania na granicy pomiędzy kobiecością, a męskością. Nieodparcie przychodzi mi na myśl postać głównej bohaterki "Medei" Eurypidesa, we wstępie do której czytam: "Na tle płytkiego egoizmu partnera - Medea, tak odmienna od kobiet, jakie znał i aprobował widz ateński, nie w cieniu męża, nie zawsze niedorosła i niepełnosprawna, niemająca służby mężczyźnie za jedyny cel życia, lecz dumna i ambitna, aktywna jak mężczyzna i o ileż aktywniejsza od tego mężczyzny, "mądra", ale wyzyskująca swą mądrość w służbie nieokiełznanych pasji. Nikt przed nią nie powiedział w teatrze greckim tyle gorzkiej prawdy o losie greckiej kobiety, o małżeństwie i stosunku do męża. Żadna inna postać dramatu nie dokonała tak okropnej zbrodni nie w przystępie szału, jak Herakles mordujący własne dzieci w innej sztuce Eurypidesa, ale z premedytacją i zimnym planem, choć nie bez wahania". Daleką podróż musiała odbyć aktorka, by tak mocno i celnie rozedrzeć na strzępy postaci kobiece z "Trzech sióstr" Czechowa, nadając im zupełnie nowe, i jakże trafne brzmienie.

Spektakl "Bracia i Siostry" Mai Kleczewskiej jest bardzo kobiecy i subtelny. To tytułowe siostry są w nim dla mnie ważniejsze. Proces przejścia od stanu katastrofy i lęku przed nowym, co znajduje odzwierciedlenie w twardej codzienności, zdaje się być dla nich nie mniej bolesnym, ale jest w tym szyk, harmonia, klasa i niesamowita siła.

Co znamienne, twórcom spektaklu udało się oddać w wysublimowany sposób proces rodzenia się nowego człowieka poprzez taniec i ruch sceniczny inspirowany twórczością Piny Bausch. Z lęków i skostnienia starego świata, w dobie wszechobecnego kryzysu, który dotyka nas na co dzień, lęk jest stanem oczywistym. Tylko skupienie się na tym, co najważniejsze w nas samych, pozwala otworzyć się na to nowe, chaotyczne zresztą. Ale taki jest współczesny świat: rozkrzyczany, dygresyjny, nieortodoksyjny, wątły intelektualnie, stale poszukujący nowego otwarcia, bezrefleksyjnie konsumpcyjny. By nie oszaleć, należy sobie zadać pytanie, czy wszystko to, co robimy, jest warte choćby jednego uderzenia serca w klatce piersiowej? Czy to ma sens? Sceniczny taniec otwiera na siebie postaci zgromadzone w podziemnym garażu. Począwszy od niezdarnego przytulania się, w którym jest naga fizyczność bez żadnych konotacji seksualnych, po przepiękny taniec, który wyzwala ich dusze z tego, co jest starym światem. Uwalnia z pułapki, do której sami weszli. Szuka bezinteresownego bycia z sobą, oczyszczenia.

W tym sensie jedną z trudniejszych ról otrzymał Dawid Ogrodnik. W mojej opinii kreuje on postać Aleksieja Fiodorowicza Karamazowa, który u Dostojewskiego jest zakonnym nowicjuszem pobierającym nauki u starca Zosima głoszącego miłość do wszystkich ludzi. Ten młody aktor obnażył swoją sceniczną postać nie w sensie fizycznym, ale duchowym. Nagość nie jest w tym przypadku celem do obsceny, co wszyscy beznamiętnie przypisują Kleczewskiej od lat, szukając płaskiego i najwyraźniej bezrozumnego skandalu, lecz zamierzonym i uzasadnionym twórczo elementem przedstawienia, które ma wyzwolić nas z okowy spowijającego społeczeństwo strachu. Czy Chrystus wiszący na krzyżu był nagi? Nie.

Z rzeczy podstawowych jest jeszcze pragnienie wody, każdej wody - wspomniałem na wstępie. Począwszy od jej deficytu u początku przedstawienia, poprzez zraszający, oczyszczający u samego końca deszcz orędujący narodziny nowego człowieka. Trzeba czekać na deszcz. "Zaprawdę, zaprawdę mówię wam: Jeśli ziarno pszeniczne, wpadwszy w ziemię nie obumrze, samo zostawa; lecz jeśli obumrze, wielki owoc przynosi." (J 12,24)

Spektakl "Bracia i Siostry" Mai Kleczewskiej jest wizyjny. Minimum w nim słów, a i to poprzeplatanych znaczącą ciszą, o której niektórzy mówią - dłużyzna. Kontemplacja wnętrza człowieka wymaga owej ciszy, chwili zastanowienia i lirycznej pauzy. Szeregu powtórzeń gestów, jak to obserwujemy na scenie. Zatrzymania się. Ten spektakl to duchowa, głęboka podróż w głąb istoty człowieczeństwa. Podróż warta każdej ceny.

Nie jestem w stanie omówić całości spektaklu. Zresztą, każdy uważny widz odkryje w nim coś innego. Tyle jest piekieł ile ludzi - nieprawdaż? Przeto pozwalam sobie przedstawić poniżej fragment mojej wędrówki. Na scenie, to ledwie ułamek chwili, lecz dla mnie, to już cała podróż.

Wobec postaci kreowanej przez wybitnego w swojej scenicznej etiudzie Andrzeja Jakubczyka, przychodzą mi na myśl liczne fantazmaty, natręctwa, od których nie sposób jest się oderwać. Rozchwiana postać, którą kreuje w totemicznej pozie szaleńca, pomazańca ni to bożego, ni szatańskiego, a może Wielkiego Inkwizytora z opowieści Iwana Fiodorowicza Karamazowa, zostawia głęboki ślad. Rysę, która drążona, staje się przepaścią. To do niej można wrzucić słowa starca Zosima: "Boga żywego bez nienawiści oglądać nie mogą i żądają, żeby nie było Boga życia, żeby unicestwił Bóg i siebie, i swoje stworzenie". Wracała mi przeto przed oczy reminiscencja, urwany w połowie kadr z roku 2002, gdy w największym sanktuarium katolickim mieszczącym się w Guadalupe (Meksyk), pierwszy Indianin - Juan Diego Cuauhtlatoatzin (Mówiący orzeł) - został kanonizowany przez Jana Pawła II. Mszy kanonizacyjnej prowadzonej przez umęczonego papieża towarzyszył niesamowity rytuał pieśni i tańca rodem z kultury azteckiej. W tym duchu zdaje się być postać grana przez Jakubczyka.

Dziewięć lat później, do tej samej świątyni, trafia złożona w szklanej trumnie woskowa figura papieża o naturalnych rozmiarach z relikwiarzem w kształcie krzyża zawierającym papieską krew. Teraz to tylko bezduszna figura z wosku, jakkolwiekby nie nazywać tego "czwartego boga", który i tam, w Meksyku, jak i tutaj, w Polsce, został samym woskiem albo papieską kremówką. Bo kto słucha z uwagą głoszonego przezeń Słowa wobec rozlicznych pomników, totemów pozbawionych idei ducha, "abyście się wzajemnie miłowali tak jak Ja was umiłowałem" (J 15,12)? Jakubczyk miotany jakimś niesamowitym transem, transcendencją wykraczającą poza poziom ludzkiego rozumowania, wstrząsa zlepkiem goryczy wobec toczonej przezeń walki. Omotany w kolorowe, pękające co i rusz groteskowe balony wprost z jarmarcznego, przykościelnego odpustu - jakież to znaczące (!), z twarzą pomazaną w czerwień, z zamkniętymi oczami ale w wizyjnym makijażu, nakierowany do wnętrza granej postaci, uwypukla ten straszny obraz rozpaczy opętanego u końca. Jest w tej pozie sacrum i profanum, są wizyjni Indianie z mszy kanonizacyjnej Mówiącego orła. Efemeryda bóstwa u końca tej sceny ginie.

Czesław Miłosz analizując twórczość Dostojewskiego w konotacji myśli głoszonej przez Swedenborga pisze: "Swedenborg oskarżał wszystkie Kościoły o fałsz, na tym polegający, że niby to wyznają Boga w Trójcy jedynego, a naprawdę wpajają swoim wiernym wiarę w trzech bogów, co, ponieważ jest gwałtem zadanym rozumowi, musiało doprowadzić do przeciwieństwa, a więc do zupełnie ateistycznej religii rozumowej: Deus sive Natura. Waga, jaką Swedenborg przywiązywał do Ewangelii św. Jana i Apokalipsy, wskazuje, że nawiązywał do tradycji hermetycznej, sięgającej wstecz aż do gnostyków. "Na początku było Słowo", tj. Chrystus, i Swedenborg obwieszcza wielki sekret, który brzmi tak, jak byśmy stare teksty gnostyczne czytali: nasz Ojciec w niebie jest Człowiekiem. W tych starych tekstach człowieczość Boga jest przeciwstawiona nieludzkości Archontów, władających światem, czy też Jehowy; człowiek do boga Natury nie przynależy właśnie dlatego, że ma wyżej, ponad bogiem Natury, sojusznika w Bogu-Człowieku. Takiego dualizmu u Swedenborga nie ma, ale kto wie, czy nie zawiera się w jego systemie implicite. Na ogół jeżeli ktoś spośród ksiąg Nowego Testamentu najwyżej ceni Ewangelię św. Jana i Apokalipsę, powinno to nam dawać do myślenia i ciekawe, że to były też ulubione księgi Dostojewskiego" (Swedenborg i Dostojewski, Czesław Miłosz; Roczniki Humanistyczne, Lublin, tom XXIV, zeszyt 1 - 1976).

Totemy, w które przebiera swoją postać Andrzej Jakubczyk, obłędnie wołają o nowego człowieka. Ileż w tym bezsensownej rozpaczy i niewygranej wciąż walki. W sytuacji wszechobecnych lęków, rozlicznych kryzysów współczesnego świata, nieumiejętności słuchania drugiego człowieka, wręcz braku bliskości drugiego człowieka, co nie raz zostaje podkreślone na scenie, gdy obce sobie psyche strzępków postaci z Dostojewskiego i Czechowa szukając duchowej bliskości poprzez fizyczność, często także i nagość uwidocznioną na scenie - nie znajdują jej.

Oto wracam z Guadalupe pod wały Jasnej Góry. Styczeń 2013 roku. W prawych dłoniach kibiców uniesione wysoko, płonące purpurą race. Na ustach dumna kantata skandowanych haseł. Plac przed sanktuarium spowity stadionowym dymem. Hasło przewodnie tej pielgrzymki wyjęte z ust polskiego papieża: "Tu zawsze byliśmy wolni", zaś kibice dodają: "I tak jest do dzisiaj, kiedy w naszej Ojczyźnie wolności jest coraz mniej". Luźny zlepek tekstów z artykułu Grzegorza Szymanika pt.: "Kibolscy rycerze Królowej Polski" (Gazeta Wyborcza, 12-13 stycznia 2013): "Nie jest to zwykła autokarowa wycieczka, w czasie której całą drogę odmawia się litanie, na mszy śpi się na kazaniu, a później wraca do domu z kupionym nowym różańcem. Klimat podobny do tego z 11 listopada."; "Ale tych najbardziej upartych też podziwiam. Za poglądy, za to, że się nie boją krzyczeć, co myślą. A że są tam czasem wulgaryzmy, że kamień poleci? To tylko jest bardziej autentyczne."; "Są tu wszystkie kolory, tylko tęczowych nie ma."; "Będzie tak: na wiosnę kibice z narodowcami i PiS-em, w końcu wszyscy razem, wyjdą na ulice. Co tydzień będzie manifestacja, coraz większa. Okupacja telewizji, oblężenie Sejmu. To będzie piękny tłum odważnych ludzi."; "Życzę wam wszystkim, abyście byli apostołami tego pięknego kibicowania, aby to wasze apostolstwo rozprzestrzeniało się na trybunach stadionów." - ostatni fragment to słowa jednego z ojców paulinów.

Jakubczyk w indiańskim pióropuszu miota się po scenie. Strzępki balonów rozrzucone dookoła, jest coraz bliżej widowni. Wracam do przywoływanego powyżej tekstu Miłosza: "Przyda nam się Swedenborg, bo uważał, że zahamować postępy ateizmu utożsamiającego Boga z Naturą można tylko podkreślając ideę Boga-Człowieka. Tak samo Dostojewski, tylko że w jego umyśle, zawsze skłonnym do skrajności, układało się to w radykalne "albo - albo": jeżeli Jezus umarł i nie zmartwychwstał, tj. jeżeli był tylko człowiekiem, to Ziemia jest "diabelskim wodewilem" i wtedy należy zostać Wielkim Inkwizytorem w imię litości nad ludźmi - żeby nieszczęsnych "zbuntowanych niewolników" zamienić w niewolników szczęśliwych." Toruń znad Wisły nadaje. Ksiądz Boniecki z zakazem występu w mediach. Episkopat - Bóg jeden raczy wiedzieć gdzie. Totemy Jakubczyka już w pełnym rozkładzie. Upada tuż pod nogami widowni. Upadam obok. Koniec reminiscencji. Takim też może się urodzić ten nowy człowiek? Jakim będzie? Lęk, strach. Pauza. Na scenie, na widowni - Fratelli e Sorelle (Bracia i Siostry)

"Wyście z ojca dyjabła, i pożądliwości ojca waszego czynić chcecie; onci był mężobójcą od początku, i w prawdzie nie został, bo w nim prawdy nie masz: gdy mówi kłamstwo, z swego własnego mówi, iż jest kłamcą i ojcem kłamstwa". (J 8,44)

"() Wielki Inkwizytor w tej przypowieści występuje jako ten, który wie, że człowiek nie umie być wolny, że jest czcicielem bogów, a jeżeli nie ma bogów, to kłania się idolom i w ich imię jest zdolny do największych okrucieństw" (Dostojewski i Sartre, Czesław Miłosz; Kultura nr 1/2, 1983).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji