Artykuły

Lęki pana Ionesco

HENRYK Tomaszewski i Eugene Ionesco niewiele mają wspólnego, jeśli pominąć pewną zbież­ność raczej przypadkową: dystans, jaki wobec twórczości obydwu za­chowują ostatnio polscy recenzenci. O kryzysie Ionesco pisze się od pa­ru lat, o kryzysie Tomaszewskiego od paru sezonów. Istnieje nawet pe­wien snobizm...

Mniej więcej przed miesiącem od­była się we wrocławskim Teatrze Polskim pierwsza u nas premiera "Gry w zabijanego". Realizację tę zaliczyć wypada do najciekawszych przedstawień sezonu, co nie oznacza jednak zbyt wiele, gdy pamiętać, że poza "Dziadami" nie było w ciągu minionych miesięcy żadnych teatral­nych rewelacji. Będąc więc jedną z nielicznych inscenizacji interesujących, nie jest ten spektakl z pewnością wydarzeniem artystycznym.

"Gra w zabijanego" jest rozpisa­nym na 21 scenek czy epizodów utworem, poświęconym różnym sprawom, związanym ze śmiercią i umieraniem. Definicja ta brzmi hu­morystycznie, lecz trudno o precy­zyjniejszą. Sam Ionesco główną ideę sztuki formułuje jako konieczność przypomnienia, że prawdziwym stanem zagrożenia jest dla człowie­ka i ludzkości - śmierć. Jest to przypowieść o zagładzie miasta wy­niszczonego przez nieznaną zarazę - jest przede wszystkim polemiką z camusowską ,,Dżumą".

Wskazówka wydaje się jedno­znaczna. Lecz poziom owej polemiki wydał się jednak zbyt żenujący za­równo dla entuzjastów jak i prze­ciwników pisarza: dlatego zapewne przemilczano ten aspekt sprawy. Co do problemowej interpretacji sztuki nie było zresztą pośród komentato­rów ,,Gry w zabijanego" zgody. Po premierach w Dusseldorfie, Paryżu i Wiedniu nazywano ją rozmaicie. Dramatem postaw ludzkich wobec śmierci, manifestem wzywającym do zachowania godności w jej obliczu (by "umierać ze śmierci nie ze stra­chu", jak mówił lekarz w "Król umiera, czyli Ceremonie"), lub od­wrotnie, ukazującym bezsensowność samego pojęcia "godność w sytua­cjach tak ostatecznych" etc, etc. Zawsze godząc się, że jest ta sztuka wcieleniem stałych obsesji pisarza. Jan Błoński w artykule, drukowa­nym przed dwoma laty w "Dialogu" na obsesje te kładł szczególny na­cisk: "Ionesco nie bada ludzkich re­akcji i postaw wobec śmierci, ale przegląda sytuacje w jakich śmierć może go zaskoczyć. Jak człowiek ogarnięty nerwicą lękową przewidu­je z góry wszystkie możliwe okoliczności, w jakich spotka go ocze­kiwane nieszczęście - i za każdym razem stwierdza, że środki ostrożności jakie przedsięwziął... nie przy­dadzą się na nic". Interpretacja Błońskiego jest dla sztuki najko­rzystniejsza: "banalna na planie in­telektualnym, zyskuje swoistą ory­ginalność na planie natręctwa". Tyle że natręctwo zbyt tu szeleści pa­pierem. "Gra w zabijanego" jest utworem niedobrym w szczególnie przykry sposób: zrodzona z auten­tycznego strachu, jest całkowicie nieautentyczna. Nie ma w niej na­wet owych cierpień i przerażenia, wyzierających raz po raz z kart Ionescowego "Dziennika w okru­chach". Jeśli nawet sam autor jest jej bohaterem, to jest to co naj­wyżej bohater na miarę zapisanej kiedyś przez Jana Kotta anegdoty: "Lekcję" - powiedziałem - będą grali jeszcze 50 lat albo 70. Kiedyś Uczennica umrze, naprawdę, nie na scenie. Pójdzie do nieba... Pan Ione­sco - powie św. Piotr - już się nie może doczekać pani, jest na próbie "Lekcji".

Ionesco popatrzył na mnie, zro­bił się nagle bardzo smutny i po­wiedział zdławionym szeptem: To nieprawda. Ja nie umrę".

Co zafascynowało Tomaszewskiego w tej sztuce przewlekłej i rozgada­nej? Odpowiedź jest łatwa tylko z pozoru: triumf śmierci. Odpowiedź jest łatwa z pozoru, bo przecież to co naprawdę zainspirowało i zaintry­gowało go w Ionesco, mógł wyrazić w jakiejś własnej pantomimicznej wizji. Wyznawał wszak niedawno w wywiadzie, iż tak właśnie rodzą się wszystkie jego spektakle: "Bodziec przychodzi niemal zawsze z ze­wnątrz... Dopiero zetknięcie się z ja­kąś książką czy dziełem sztuki, wy­wołuje własną moją wizję, która domagała się ucieleśnienia." A jednak poprzestał po prostu na "insceniza­cji i reżyserii" tekstu.

"Inscenizacja'' i "reżyseria" - rzadko kiedy różnica między tymi pojęciami rysuje się tak skrótowo i wyraziście jak w tym przedstawie­niu...

Wszystko co miał Tomaszewski do powiedzenia jako twórca i inscenizator, wyczerpał w części I spek­taklu. "Gra w zabijanego" jest tu w istocie dziełem Śmierci. Zabija­nie to jej (jak w życiu, lecz bardziej jeszcze - jak w teatrze) igraszki. Ta śmierć przechodzi u Tomaszew­skiego liczne metamorfozy: jest Błaznem i Służącą w domu Bogatego, i Strażnikiem więziennym, i rzeko­mym nieboszczykiem. Aranżuje za­równo sztukę jak i ludzkie losy. Ucieleśniający Śmierć Erwin Nowiaszak jest na poły z pantomimy, na poły z teatru dramatycznego i ta "dwudzielność" wydaje się wyjątko­wo trafna. Jest zresztą cechą wszystkich udanych pomysłów.

Przemieszanie stylistyk nie razi, obraz istotnie wspomaga słowo, za­stępuje je lub nadaje wieloznaczno­ści temu co zbyt jednoznaczne. Po­godzić się mogą interpretatorzy do­tąd powaśnieni. Jest tu miejsce na konkluzje szczegółowe, cóż stąd, że nieodkrywcze, skoro sugestywne. Choćby jak ta, że przed śmiercią nie ma ucieczki (w pantomimicznej nie­mal, choć nie pozbawionej tekstu, etiudzie w domu Bogacza z Przegrodzkim, Skupnik, Nowiaszakiem, Hrydzewiczem i Abartem). Ale są i sprawy bardziej generalne. Wy­kraczające poza problematykę za­grożenia Śmiercią w kierunku wszelkiego (także przez Władzę) osaczenia. Jest wreszcie scena w tym spektaklu węzłowa, w tekście jedna z najsłabszych: piękna scena z dziewczyną wybierającą się na bal (świetna Ewa Kamas, Janina Zakrzewska, Nowiaszak). Wyrażają­ca prawie wszystko co na temat, który podjąć się starał Ionesco, prze­kazać można w teatrze.

I na scenie tej należałoby poprze­stać. Gdyby przedstawienie to za­kończyć w momencie, gdy rozpoczy­na się przerwa, byłaby to realiza­cja naprawdę znacząca nie tylko w perspektywie jednego marnego se­zonu. Ale Tomaszewski - nieste­ty - postanowił okazać Ionesco lo­jalność co najmniej przesadną.

Być może zresztą dalsze partie utworu wydały mu się naprawdę znaczące. Tomaszewski w ogóle skreśla niewiele. W części pierwszej konsekwentnie. Są tu co prawda fragmenty nierówne, ale w zasadzie każdy szczegół służy całości. W czę­ści drugiej są już tylko poszczególne scenki realizowane, przynajmniej z pozoru bez jakiegokolwiek final­nego celu. Sprawia to wrażenie, jak­by dotychczasowy inscenizator stał się nagle niezbyt wprawnym reży­serem, dbałym tylko o jaki taki kształt sceniczny kolejnych epizo­dów, z których ani jeden nie wyra­ża ogólniejszej i znaczącej myśli.

Nie ma tu więc nic prócz ske­czów, w gorszej lub lepszej opra­wie. Poskromiony dotychczas w znacznym stopniu literacki banał zdaje się teraz bardziej jeszcze do­tkliwy niż w lekturze: zwłaszcza w scenie z mówcami i scenie plą­drowania sklepów. Ucharakteryzowana na "Lekcję anatomii" dysputa z lekarzami jest wprawdzie efek­towna, jak wszystkie rozwiązania plastyczne Kazimierza Wiśniaka, lecz ze stylizacji na Rembrandta nie wyciągnięto żadnych interpretacyj­nych konsekwencji. Zaś jeden z najlepszych fragmentów sztuki - Rozmowy Staruszków - przemie­niono w amatorską wersję brandysowskiego "Bardzo starzy oboje".

A przecież scena ostatnia robi wrażenie na widowni. Dwukrotnie czuje się prawdziwe wzruszenie pu­bliczności i dwukrotnie wybuchają w trakcie spektaklu rzęsiste oklaski: tu właśnie i przy epizodzie z młody­mi. Publiczność spragniona jest bo­wiem sytuacji i słów prostych i li­rycznych. Przynajmniej w teatrze. Nie znaczy to, że należy ulegać jej gustom. Jest jednak coś symptoma­tycznego w fakcie, że to - miejsca­mi wstrząsające przedstawienie - nie pozostawia żadnego dojmujące­go wrażenia. Minio wysiłków autora i inscenizatora nie jest też za­bawne, nawet w tym umownym sensie, o jaki szło Ionesce, gdy pi­sał o śmiechu buddystów w obli­czu śmierci. "Gra w zabijanego" miała jak ża­den chyba z utworów Ionesco dzia­łać na emocje. Nie działa na emocje, tak samo jak nie działa na intelekt. Przyczyny tej klęski określił może najlepiej - z innej zresztą okazji - sam pisarz: "Właśnie z winy literatury nie mogę już niczego zrozu­mieć. Jest tak jakbym zajmując się literaturą zużył wszystkie symbole, wcale ich nie przeniknąwszy. Nie mówią już do mnie żywym języ­kiem."

O Tomaszewskim mówi się, że w stosunku do wartości oryginału stworzył przedstawienie nader in­teresujące. To prawda. Ale w sumie swego zainteresowania tym właśnie utworem nie usprawiedliwił. Wyja­śnił zaledwie jego część, jakiś pier­wotny impuls. Nie starczyło tego ani na samodzielną wizję, ani dwu­godzinną inscenizację. Dlatego za­ledwie fragmentom przywrócono życie. Lub raczej tchnięto w nie ży­cie, które w oryginale zabiła gra.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji