Powszednia Apokalipsa
Symptomatyczna wydaje mi się zaciekłość, z jaką rzucają się na Ionesco komentatorzy przedstawienia "Gry w zabijanego" we wrocławskim Teatrze Polskim. I nawet dosyć zabawna - w tonie nagłej powagi, towarzyszącej zwykle aktom karcenia ludzi źle wychowanych i niesfornych przez ludzi wychowanych dobrze, świadomych nadto, iż pewna powściągliwość formy potęguje ekspresję nagany. Wygląda na to, ze Ionesco zupełnie już zniecierpliwił wytworny świat krytyki; mimo wielokrotnych ostrzeżeń wypowiada swoje obsesje w sposób coraz bardziej gwałtowny i trywialny; umieraniu, które jest już jedynym tematem jego komedii, w "Grze w zabijanego" nie towarzyszą żadne ceremonie. Krzywimy się na to w sposób cokolwiek napuszony, jakbyśmy sądzili, że jest nieprzyzwoitością mówić w tym tonie o śmierci. Bo chyba tak sądzimy, naprawdę.
Jakby było nieprzyzwoitością i nieostrożnością mówić o śmierci bez przyciszenia głosu, bo demon nazwany po imieniu rzeczywiście może się zjawić; jakby temat śmierci zastrzeżony był dla innej, szlachetniejszej literatury, która rozważać będzie jej sens i tajemnicę, która będzie się nią posługiwać dla wykrywania tego, co jest istotne w życiu - dla ujawniania prawdziwości postaw ludzkich, dla badania rzetelności i wytrzymałości substancji moralnej, istniejącej w człowieku. A ten Ionesco nieodkrywczo konstatuje, że ludzie są bezapelacyjnie śmiertelni, że śmierć dopada człowieka w literalnie każdej sytuacji i krzyczy coraz głośniej: "To absurd! absurd! absurd!" I jest w tym krzyku coś głęboko poruszającego, bo przecież nietrudno pojąć, co on krzyczy naprawdę.
Z tego samego źródła co Ionesco czerpał Camus pisząc "Dżumę" - z "Dziennika roku zarazy" Daniela Defoe'go. U Camusa sytuacja zamkniętego miasta ogarniętego zarazą stanowiła punkt wyjścia dla konstrukcji etycznej, dla określenia postawy heroicznej niezgody, daremnej ale koniecznej. Ionesco "Dziennik" Defoe'go dostarcza tylko materiału sytuacyjnego. Umierają niemowlęta i starcy, lekarze i pacjenci, zakochane pary, dziewczyna, która właśnie stroi się na bal; nikt nie jest na śmierć przygotowany, choć mieszkańcy miasta wiedzą coraz lepiej, że ona czai się w każdej minucie; nikt nie umie godnie wyjść na jej spotkanie. Umierają bogaci i nędzarze, rządzący i rządzeni, złodzieje i policjanci. Zawsze są zaskoczeni śmiercią i to jest groteskowe, podobnie jak niezgoda na nią, jak próby ratunku, będące tylko próbami oszukiwania samego siebie. Ionesco gromadzi te sytuacje, by poprzez ich konstrukcyjną monotonię i mechaniczne spiętrzenie osiągnąć efekt groteski, każąc nam śmiać się nie tylko ze śmierci, ale i ze wszystkich naszych usiłowań - jednostkowych i zbiorowych. Bo - jak powiada - tylko śmiech może być lekarstwem na nasz strach przed śmiercią. I chyba zresztą sam w to nie wierzy, tak jak nie wierzą krytycy, dyskutujący z całą powagą, czy śmierć jest zjawiskiem postępowym, w czym przypominają owych molierowskich lekarzy w II części spektaklu.
Nie ma więc w najnowszej sztuce Ionesco ani oryginalnych propozycji myślowych, ani nowej techniki dramatopisarskiej; jest to Ionesco, jakiego znamy. Tyle tylko, że ta ostatnia sztuka wydaje się bardziej osobista, że tym razem obsesje stały się wyrazistsze, bardziej gwałtownie formułowane. Czyżby to właśnie ujęło Henryka Tomaszewskiego? Inscenizator nie żywił, zdaje się, poważniejszych złudzeń co do literackiej wartości scenariusza; ciekawe jednak, że nie przeprowadził w tekście żadnych poważniejszych operacji. Poza jedną: wprowadził mianowicie postać nie istniejącą w egzemplarzu autorskim - upersonifikowaną Śmierć. Błazeńską i jarmarczną, roztańczoną, szyderczą. Potrzebny mu był kontrapunkt plastyczny dla korowodu scen o identycznym, aż do znudzenia, pointowaniu; aranżer sytuacji, przodownik danse macabre. Myślę, że od sposobu realizacji tej roli w znacznej mierze zależał rezultat całej olbrzymiej pracy; Erwin Nowiaszak wywiązał się z arcytrudnego zadania w sposób wirtuozowski. Wszedł tą kreacją do ścisłej czołówki aktorów wrocławskich, demonstrując wielkie możliwości mimiczno-ruchowe, muzykalność, wrażliwość na formę, dojrzałość. Jest, w całym znaczeniu tego słowa, współtwórcą przedstawienia, przy czym sens tego zdania stanie się bardziej dobitny, kiedy się zauważy, że Tomaszewski traktuje aktorów w sposób cokolwiek instrumentalny.
A jednocześnie wydaje mi się, że Tomaszewski wypowiada się najpełniej w teatrze dramatycznym. Chyba tutaj dopiero jego pomysły zyskują rangę wielkiej metafory, sens się zwielokrotnia, słowo wynika z obrazu, ogromnie sugestywnego, dziejącego się nieustannie i przekształcanego. Aktor staje się również elementem kompozycji przestrzeni, zmiennym znakiem, zaskakująco wyrazistym. I zadziwiająco sprawnym. Tomaszewski jak nikt zapewne zna możliwości plastyczne ciała ludzkiego, umie precyzować zadania gestyczne i prowadzić aktora poprzez przestrzeń sceny. Czysta pantomima już ze swojej istoty ma ograniczone możliwości wyrazowe, jest skazana na swoistą ascezę w zakresie znaczeń; teatr dramatyczny, wzbogacony o środki pantomimy, przekształca się w nową jakość artystyczną.
Tomaszewski jest artystą o wspaniałej wyobraźni, wielkiej wrażliwości na świat widzialny i olbrzymiej kulturze plastycznej. Cały ten spektakl to ciąg artystycznych aluzji, obejmujących wielkie obszary sztuki europejskiej wszystkich epok - od średniowiecza po współczesność, zorganizowany we wzorowej współpracy ze scenografem, Kazimierzem Wiśniakiem. Rekonstruując jednak jakąś znaną nam sytuację Tomaszewski zmierza nieodmiennie do zaskakującego przekształcenia, jak gdyby każdy uchwycony plastycznie nastrój zawierał w sobie również swoje przeciwieństwo, jak gdyby jednym z jego celów artystycznych było atakowanie nawyków naszej wyobraźni i pamięci. Nie jest to jednak jakaś czysto formalistyczna zabawa - na tym właśnie polega inscenizacja komedii, tą drogą rozbudowany został i uszlachetniony sens sztuki Ionesco.
Wspomniana już scena z lekarzami u Ionesco jest aluzją do Moliera - stanowi absurdalną i pełną pychy dysputę o śmierci, prowadzoną przez komicznych szarlatanów, przy czym warto zauważyć, że najwcześniej umiera ten, który zajmuje w sporze stanowisko najbardziej rozsądne (Lekarz IV, w przedstawieniu wrocławskim - Andrzej Hrydzewicz). Tomaszewski stylizuje tę scenę na rembrandtowską "Lekcję anatomii" - i zabieg ten nadaje jej inny zupełnie wymiar: brednia pojawia się w kontraście z autentyczną powagą, z prawdziwą tajemnicą, o której ludzie ci wiedzą tyle tylko, że nie przenikną jej nigdy. I cała dysputa staje się najzupełniej świadomą próbą zagadania lęku, świadectwem wiedzy, że świat kończy się co dzień i że bez nas jest tylko absurdem.
Albo: młode, czułe małżeństwo, wieczorem w sypialni. Byłaby to scenka. liryczna, gdyby nie przewrotny pomysł podwojenia sytuacji: dwa małżeństwa, dwie sypialnie, identyczne gesty. I mimo indywidualnego prowadzenia sceny przez czwórkę aktorów (Anna Koławska, Marta Ławińska, Janusz Peszek, Wojciech Malec) rzecz zredukowana zostaje do wymiarów zrytualizowanej powszedniości, dającej złudzenie bezpieczeństwa, natychmiast przekreślone.
Każda z obu części kończy się finałem pełnym jarmarcznego zgiełku, tańcem prowadzonym przez Śmierć; finały poprzedzają liryczne retardacje. Oto Matka i Córka; dziewczyna - pięknie, kunsztownie zagrana przez Ewę Kamas - stroi się, chciałaby przynajmniej raz w życiu zatańczyć na prawdziwym balu. Tomaszewski uczynił z tego urzekające, renesansowe w stylu studium piękna ludzkiego ciała, wdzięku młodości. Oto dialog dwojga Staruszków, jedyna w sztuce scena pełna powagi. Próba spojrzenia za siebie, przygotowania na nieuniknione. Ale i oni nie są gotowi; okazuje się, że mają za sobą tylko słowa, tylko nazwy uczuć; nie przeżyli naprawdę tego, co nazywali miłością, szczęściem, lojalnością. I dość charakterystyczne: scena ta, bardzo zresztą prawdziwie zagrana przez Sabinę Wiśniewską i Władysława Dewoyno, pozostawia uczucie wyraźnego niedosytu - jest jednoznaczna, dosłowna, jak gdyby tutaj inscenizator nie ingerował, pozostawiając sprawę aktorom i tekstowi. Ale te konwencjonalne środki wobec niemała oszałamiającego stężenia teatru w całym przedstawieniu okazały się niewystarczające, nie stworzyły dostatecznej przeciwwagi reszcie spektaklu, co jednak było ich zadaniem.
Właściwie należałoby popróbować opisu każdej sceny widowiska, ale jest ich 21. Uderzająca jest sprawność całego niemal zespołu, który w konfrontacji z indywidualnością Tomaszewskiego ujawnia nieprzeczuwane dotąd możliwości. Nawet aktor tak świetny jak Igor Przegrodzki (Pan Domu) zaskakuje niezwykłą u niego brawurą w prowadzeniu roli. A jeszcze Eliasz Kuziemski, Mirosława Lombardo, Marian Wiśniowski - można by tak wyliczać cały niemal zespół Teatru Polskiego we Wrocławiu, ale nie miałoby to chyba większego sensu. Niektórzy z aktorów grają po parę epizodów, przeobrażając się tak celnie, że nie będzie cienia przesady w stwierdzeniu, iż na tych epizodach, na ujawnianych w nich umiejętnościach zbudował Tomaszewski całe wyrafinowane bogactwo spektaklu.
Wbrew bardzo pesymistycznym prognozom wrocławski Teatr Polski miał sezon raczej udany. Było tu parę interesujących przedstawień, kilka oryginalnych pomysłów repertuarowych, kilka nieprzeciętnych indywidualności reżyserskich. Sądzę jednakże, że wspaniała, kreacyjna wyobraźnia Henryka Tomaszewskiego i rozbudzone przezeń talenty aktorskie stanowić by mogły wystarczającą motywację nie tylko tego jednego sezonu.