Artykuły

Teatr mój widzę totalny

"Ostatnie dni ludzkości" Karla Krausa to potężna epopeja ukazująca pierwszą wojnę światową od jej wybuchu po upa­dek Cesarstwa Austro-Węgierskiego. "Przedstawienie tego dramatu, które wg ziemskiej miary czasu zajęłoby dziesięć wieczorów, pomyślane jest dla teatru na Marsie" - uprzedzał lojalnie autor owych 220 scen z prologiem i epilogiem na 800 stronach druku.

Apokaliptyczną wizję zagłady ludzko­ści wydał Kraus w 1922 r. i aż do kresu ży­cia w 1936 r. nie ujrzał swego utworu (poza drobnymi fragmentami) na scenie. Pora­dził sobie inaczej. Zaczął czytać dzieło podczas swych wykładów, wcielając się po kolei w role wszystkich postaci. Ci, któ­rzy go słyszeli, twierdzili, że w porównaniu z jego wieczorami teatr wydaje się nudny.

Do identycznego wniosku można dojść oglądając premierę polską "Ostat­nich dni ludzkości" w Teatrze Powszech­nym - i to pomimo faktu, że się nie było świadkiem autorskiej interpretacji tekstu. Reżyser Piotr Cieślak nie miał oczywiście prostego zadania. Półtoragodzinnej ada­ptacji utworu, którą zrobił wraz tłumaczem Jackiem St. Burasem, dość łatwo można zarzucić niespójność i brak wyrazistej idei kompozycyjnej.

Karl Kraus był finezyjnym aforystą. ("Recenzent, to ktoś kto do odpowiednich słów zawsze dobierze właściwy sąd".) Ten sposób formułowania myśli przez Krausa da się zauważyć w każdej nieomal scenie spektaklu. Rozmowy prowadzone przez Patriotę (Kazimierz Kaczor) i Malkontenta (Władysław Kowalski) to miniskecze i naj­prawdziwsze perły błyskotliwego kabare­towego humoru. Jak przystało na antymilitarną groteskę, z pojedynków tych obron­ną ręką wychodzi zawsze Malkontent.

Canova czy Thornvaldsen wykuwający z bryły marmuru kolejny wspaniały posąg, w rzeczy samej nie robili nic innego, tylko odrzucali to, co niepotrzebne. W przypad­ku Krausa i jego "Ostatnich dni ludzkości", nie mamy tej błogiej pewności, że z tego, co odrzucili adaptatorzy, nie dałoby się zrobić ciekawiej zakomponowanego sce­nicznego utworu.

Przyjmując wszakże tekst polskiej ada­ptacji z całym "bogactwem inwentarza", nie mogę oprzeć się refleksji, że reżyser pokpił sprawę. W niektórych insceniza­cjach Piotra Cieślaka pojawia się bowiem wyraźny ślad fascynacji scenicznymi propagitkami i teatrem totalnym. O ile w "Szkarłatnej wyspie" wg Bułhakowa można było od biedy znaleźć dla nich usprawiedliwienie, o tyle w "Ostatnich dni­ach ludzkości" socrealistyczna poetyka zastygania w pozach, zbiorowych alegorii i śpiewanych chórem apoteoz - irytowała swą anachronicznością. Wiedeń w latach pierwszej wojny wymaga zupełnie innej oprawy. Nie znajduję najmniejszego uza­sadnienia dla tego typu "ironicznego na­wiasu", w który reżyser wtłoczył filozoficz­nie prześmiewczy tekst Krausa. Ironiczny nawias kompletnie bowiem wypacza uni­wersalne autorskie przesłanie.

Pora kończyć, bo - jak stwierdził bły­skotliwie i nie bez racji Karl Kraus - "Istnie­ją ludzie, których obecność w publicznych miejscach dlatego tylko jest zauważana, ponieważ nie płacą za wstęp. Nazywa się ich redaktorami". Dodajmy, że sam Kraus był wszechwładnym redaktorem 922 nu­merów pisma "Die Fackel" (Pochodnia).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji