Artykuły

Carmen w Romie

Z końcem listopada na scenę Teatru Muzycznego "Roma" weszła z dawna już przez dyr. Bogusława Kaczyńs­kiego obiecywana "Carmen", którą nie­spełna dwa miesiące wcześniej wysta­wił także stołeczny Teatr Wielki. Moż­na by to uznać za posunięcie co naj­mniej niefortunne i marnowanie cen­nych środków - jakkolwiek podobne sytuacje zdarzały się już w wielkich stolicach, gdzie działają dwa lub na­wet trzy teatry operowe o wyraźnie odmiennych profilach artystycznych (np. Berlin, Paryż, Londyn - ale tam każdy z owych teatrów rozporządza znacznie bogatszym bieżącym reper­tuarem). Gwoli uczciwości wypada jednak przypomnieć, iż kierownictwo "Romy" zapowiadało wystawienie opery Bizeta sporo wcześniej, zanim pojawiła się ona w planach Teatru Wielkiego. Poza tym zaś - nie wcho­dząc w bardziej szczegółowe porów­nania - można łatwo stwierdzić, iż dwa te przedstawienia różnią się jak dzień od nocy, także w sensie dosłow­nym - bowiem spektakl na Placu Teatralnym wyłania się z tajemni­czych, posępnych mgieł i mroków, podczas gdy ten na Nowogrodzkiej biegnie od początku w pełnym blasku świateł. Może więc ostatecznie nie stało się źle, iż wielbiciele popularnej opery Bizeta otrzymali do wyboru dwie tak różne jej wersje inscenizacyj­ne?

Cokolwiek by zresztą w tej materii sądzić, stwierdzić wypada - i to jest chyba najważniejsze - iż przedsta­wienie w "Romie" pozostawia widzo­wi bardzo sympatyczne wrażenie. Zre­alizowane zostało prosto i bezpretens­jonalnie, bez zbędnych udziwnień i "oryginalnych" reżyserskich pomysłów. Biegnie nadto w języku polskim, wo­bec czego widzowie śledzić mogą swo­bodnie wszystkie niuanse akcji i kon­fliktów między bohaterami, zwłaszcza że wszyscy wykonawcy (no, może z je­dnym wyjątkiem...) dbają bardzo - co nie zawsze i nie wszędzie się spotyka - o wyraziste podawanie śpiewanego tekstu. Udało się też zgro­madzić w tym przedstawieniu całkiem dobry zespół solistów-śpiewaków. Pięknie śpiewają chóry, których po­ziom dzięki solidnej pracy i doangażowaniu nowych sił bardzo się na przestrzeni ostatnich miesięcy popra­wił; osobny atut spektaklu stanowi tu liczny chłopięcy chór Archikatedry Warszawskiej "Cantores Minores", przygotowany przez Josepha Hertera - choć może trochę za wiele po­zwolono tej dziatwie biegać bezładnie po scenie, z niejaką szkodą dla właś­ciwego rytmu i porządku przedstawie­nia. Zaproszony do udziału w jego realizacji Conrad Drzewiecki, godny spadkobierca tradycji wielkiego Leo­na Wójcikowskiego w dziedzinie bale­towej hiszpańszczyzny, ułożył w IV akcie (najlepszym zresztą z całości) wspaniałe tańce hiszpańskie.

Jak widać, posiada to przedstawie­nie niemało godnych uznania walo­rów. Czyżby zatem nie miało słabych stron? Ma je, i owszem, a jedną z nich jest, wbrew oczekiwaniom, nadmierna w wielu momentach statyczność. Rzecz bowiem w tym, że znakomity tancerz i choreograf Conrad Drzewie­cki podjął się tutaj także (o ile wiado­mo, po raz pierwszy w swej karierze...) reżyserii. Zamiast jednak maksymal­nie uruchomić i utanecznić cały zespół oraz dynamicznie poprowadzić akcję - czego właśnie można było się po nim spodziewać, ograniczył się w prze­ważnej mierze do... nie przeszkadza­nia śpiewakom. Również znany sce­nograf Andrzej Sadowski nie wysilił tym razem zbytnio swej inwencji i do­piero w ostatnim akcie dał rzeczywiś­cie świetne, efektowne dekoracje, oraz kostiumy.

Wracając jeszcze do solistów: nie byłem na premierze i nie miałem oka­zji obejrzeć i usłyszeć w tytułowej roli Bożeny Zawiślak, którą wielu recen­zentów okrzyknęło już prawdziwą gwiazdą spektaklu (w co zresztą chętnie wierzę, mając w pamięci świetną jej kreację w tejże partii przed paru laty w Krakowie); muszę jednak powie­dzieć, że występująca w drugiej ob­sadzie Ewa Filipowicz także zasłużyła na szczere uznanie - zarówno za swój śpiew (choć rozporządza głosem nie­zbyt wielkim i bogatym w barwie), jak też za stworzenie pełnej życia i tem­peramentu postaci scenicznej. Trochę sztywny scenicznie Ireneusz Jakubow­ski znakomicie śpiewał Don Josego, a Katarzyna Nowak niemniej pięknie - Micaelę. Obdarzony zaś pysznym basem Aleksander Teliga byłby zape­wne znakomitym Escamillem (wspa­niale zresztą w tej roli wyglądając), gdyby nie... wyraźne kłopoty z czys­tością intonacji. Może chwilowa nie­dyspozycja? Ładnie wypadł Andrzej Kostrzewski w epizodycznej partii Moralesa, natomiast występ Jana Kierdelewicza w roli kapitana Zunigi był niestety nieporozumieniem: wyglądał on na młodszego niż Don Jose (co nie pasuje do charakteru tej postaci), a głos żadną miarą nie chciał mu być posłuszny.

Polecony pono dyrekcji "Romy" przez samego Jerzego Maksymiuka młody kapelmistrz Jacek Boniecki dy­rygował przedstawieniem "Carmen" z żywym (może chwilami aż nadto żywym) temperamentem, dbając przy tym o należną dyscyplinę scen zespo­łowych; stąd też znakomicie wypadł m.in. efektowny kwintet w II akcie. Jednakże do pełnego ogarnięcia formy każdego aktu oraz do osiągnięcia wła­ściwego klimatu brzmieniowego ope­ry Bizeta (choć i w orkiestrze notuje­my znaczny postęp) droga jest jeszcze dosyć daleka. Niemniej można przed­stawieniu "Carmen" w "Romie" wróżyć duże powodzenie u publiczności; pier­wsza zresztą seria kilkunastu przed­stawień, o ile wiadomo, poszła kom­pletami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji