Artykuły

Przed konfesjonałem narodu

Posłowie nasi lubujący się w języku wy­kwintnym i krągłym przy podobnych oka­zjach zwykli zwracać się do społeczeństwa z namaszczonym twierdzeniem: "Oto wcho­dzimy w nowy rok 1996 i spodziewamy się..." - tu milkną, bo nie wiedzą, czego mogą się spodziewać w dookolnym mętliku politycz­nym. Mnie chodzi o sprawę znacznie pros­tszą, smutną i poważną zarazem.

Nie tyle wchodzę, ile wpełzam w ostatnie pięciolecie millenium jeszcze świadom ży­cia, bo gdybym nawet przekroczył datę 2000, to w stanie - jak mówią poznaniacy - "pier­doły nadającego się co najwyżej, po zmiele­niu przez maszynkę, na pokarm dla świnek morskich". One może nawet będą tym poru­szone, aliści mnie nic już owe zmiany materii nie będą interesowały. Zdaje mi się nato­miast, jako że przez cały żywot czułem się Polakiem i jak Polak starałem się postępo­wać, iż winienem na odchodnem małą spo­wiedź Rodakom, żeby mieli niejaki podkład do obsmarowywania mej pamięci, bo taki to już zwyczaj między Bugiem i Odrą, że albo zmarłego błyskawicznie się zapomina, albo też obgaduje człowieka, o którym tyle złego można powiedzieć, bo na dobre wspominki szkoda czasu: z daleka cuchną nudą!

Pomijam lata wcześniejsze (opisane zre­sztą dokładnie gdzie indziej), aby zacząć od sprawy dla dziejów naszych może ważnej - wykupienia od gaździny Walczakowej, ze zbiórki Narodu, willi "Atma" w Zakopanem, gdzie ostatnich kilka lat żywota przemieszkał Karol Szymanowski, nazywając ją "pier­wszym swoim własnym domem" od czasów, kiedy bolszewicy zabrali im majątek Tymoszówkę, paląc rodzinne gniazdo. Inicjatywę rzucił dziennikarz zajmujący się podówczas pisaniem o muzyce Zdzisław Sierpiński, po czym odszedł do spraw innych, zaś ja - ze zwykłym mi uporem tak długo zamęczałem różne instytucje i ludzi, póki nie miałem po­trzebnych 300 tysięcy złotych. Willa została wypełniona resztą pamiątek po kompozyto­rze, oddana pod opiekę Muzeum Narodowe­go w Krakowie jako jedyna pozamiejscowa jego filia, i do dziś pięknie funkcjonuje, o czym wiem jeno z różnych opowieści, bo sam ani razu tam później nie byłem. Chodzi­ło mi o trwałe zaczepienie dla ukochanej mu­zyki całego mego żywota, a nie o sycenie się chwałą, jak gdyby szedł za mną - krok w krok - szczur wołając: Patrzcie, patrzcie na niego, bo warto! Takich szczurów pełno w Sejmie. Wystarcza...

Na otwarcie "Atmy" wiosną 1976 zjechał z Paryża pierwszy tam w Wielkiej Operze - Harnaś, Sergiusz Lifar, byli też przyjaciele muzycy polscy, aliści z władz prawie śladu, bom akurat - jeden z wielu - podpisał protest przeciwko sowietyzacji nowego tekstu Kon­stytucji, więc... - Równolegle z akcją zbiórki pieniędzy na kupno willi zakopiańskiej pro­wadziłem, poprzez Radio, gromadzenie eks­ponatów dla odbudowywanego z wojennego pożaru Muzeum Teatralnego w gmachu Ope­ry w Warszawie. Przez lat bez mała dziesięć uzbierało się tego blisko trzy tysiące czasem bardzo cennych obiektów, ale o tym potem, bo zdaje się, że będzie należało do działu klęsk moich zamierzeń. Były, były... Będą, będą!

W onychże latach udało się nam, z dziel­nym, choć już dzisiaj nieważnym prezyden­tem Poznania Andrzejem Wituskim, wywojować dodatkową kamieniczkę na eksponaty jedynego w kraju Muzeum Instrumentów Mu­zycznych; wyrwać z twardych łap PGR pała­cyk Radziwiłłów w Antoninie, gdzie z miej­scowymi działaczami utworzono jedno wię­cej centrum kultu muzyki Chopina. Tymcza­sem wzięliśmy się pod ręce z wiceministrem Kultury Wiktorem Zinem i muzykalnym wiel­ce dyrektorem PGR w Sannikach, gdzie też bywał Chopin u przyjaciół, inżynierem Mą­ką, aby przebudować część miejscowego pa­łacyku na salę letnich poranków chopinow­skich, które - o ile wiem - po dziś ściągają tłumy niedzielnych melomanów aż z Włoc­ławka.

Później przyszła pierwsza z dwóch potęż­nych katastrof na moim torze działań spo­łecznych: artystyczne zniszczenie Teatru Wielkiego tuż przed jego przeprowadzką z Nowogrodzkiej na Plac Teatralny. Jeden z najgroźniejszych podówczas szkodników w naszej sztuce St. Witold Balicki, zazdrosny o wspaniałe przygotowania repertuaru na wielką scenę przez Bohdana Wodiczkę, sko­rzystał z dymisji przychylnego ministra Ga­lińskiego, żeby usunąć Bohdana i na jego miejsce dać otwarcie Narodowej Sali Rowickiemu, który marzył o dorównaniu von Karajanowi i prowadzeniu równocześnie Opery z Filharmonią. Dopiąwszy swego, puścił Teatr Wielki w trąbę i odtąd, przez równych lat trzydzieści, zmienne były jego losy, bo - jak powiada sam Pan Bóg - niszczyć dokonane dzieła bardzo łatwo, lecz odbudowywać - trudno!...

Tu czas, abym zatrzymał się przy zdumie­wającej niezmiernie postaci fantastycznie ruchliwego człowieka, niestety o tak przerastałej ambicji, iż graniczy ze schizofrenią (za­pasy są zresztą jeszcze duże: pewien wariat uspokoił się dopiero, gdy zaproponowano mu stanowisko Prezesa Trójcy Świętej). W moim wypadku mam na myśli Bogusława Kaczyńskiego, który - kiedy wylano z kolei bardzo solidnie pracującego dyrektora Ope­ry Warszawskiej Roberta Satanowskiego - jak nieposkromiony Dyl Sowizdrzał wysko­czył z pożyczoną kamerą TV na środek pu­stego Placu Teatralnego, by obwieścić krajo­wi, że teraz on będzie naczelnym Wielkiego, sam siebie mianując, bo wie, że nikt inny tak wspaniale pełnić tej najwyższej funkcji nie będzie. Skoro go obśmiano, kwalifikacji bo­wiem nie miał żadnych, w atmosferze wol­ności wydawnictw napisał broszurkę "Kreto­wisko". Jam tego nie czytał, jako że nie cie­szy mnie zbieranie po rynsztokach odcho­dów psich lubo kocich, aliści lektorzy paszk­wilu mówili mi, że czegoś równie ordynarne­go nie czytali. Rzecz jednak przeszła budząc mierne zainteresowanie, natomiast włosy sta­nęły muzykom na głowie, skoro niebawem dowiedzieli się, że "boski Boguś" został pro­rektorem... Akademii w Warszawie: on, któ­ry za cały dorobek naukowy miał owo "Kre­towisko" i broszurkę zawierającą komenta­rze Kaczyńskiego do prowadzonych w TV transmisji operetek.

Dowiedziawszy się o tym zacząłem unikać sali koncertowej Akademii, bo skoro na miej­sce Chopina dostała za patronkę bardzo zre­sztą miłą Lucynę Messal, postanowiłem Lu­cy wraz z Bogusiem omijać. Tu należy wspo­mnieć, że oprócz klinicznej megalomanii, Kaczyńskiego cechowała zaleta rzadka i nie do pogardzenia. To iż chyłkiem, cichcem umiał sobie zdobywać względy nieoczekiwa­nych instancji tudzież osób, skądinąd bar­dzo oszczędnie udzielających obywatelom łask swoich. Stąd kamery TV zawsze do dys­pozycji, kierownictwo Festiwalu (skąd go zresztą wylano) w Łańcucie tudzież Festiwalu w Krynicy.

Mimo wszystko jednak znowu nam włosy na głowach poszły w górę, skoro dowiedzie­liśmy się, że nie opuszczając Akademii Cho­pina, żwawy Boguś dostał posadę naczelne­go dyrektora Operetki przy Nowogrodzkiej - co więcej! - zmieniając ją wkrótce w Operę. I to nie koniec czarów! Ponieważ Teatr Wiel­ki zapowiedział otwarcie sezonu 1995/96 wznowieniem "Carmen" Bizeta, on też ogło­sił, że działać zacznie przy Nowogrodzkiej wystawieniem "Carmen". Tam go nie wpu­szczono frontem, postanowił tutaj wejść ku­chennymi schodami. Że zaś miał dodatkową umiejętność zdobywania sobie popleczni­ków, więc niebawem w prasie jęły ukazywać się uszczypliwe aluzje do niemoralnego pro­wadzenia się nowych dyrektorów Teatru Wielkiego, o fatalnie montowanej tam pre­mierze, bodaj że nawet o tajnych wizytach i spowiedziach u dostojników Kościoła, któ­rych okadza bardzo starannie błogosławiony dyrektor Bogusław Kaczyński.

Słuchając tego wszystkiego wpadłem w szaleństwo o tyle gwałtowniejsze, kiedym zdał sobie sprawę, że wąska grupka wy­kształconych krytyków muzycznych kupi się wokół dwutygodnika "Ruch Muzyczny", gdy zresztą w coraz liczniejszej prasie na­szej piszą o sztuce "poeci", to tacy co rano o zatkaniu WC na Pradze, po południu o wy­ścigach psich, później - a jakże! - o operze, byle kasa narachowała wierszy do wypłaty jak najwięcej.

Co się mnie tyczy, to - w danym wypadku nie bez korzyści dla wiary lektorów w mo­je pisanie - przypomnieć mogę JWP Czytel­nikom, że już przed wojną byłem w Wiedniu na "Elektrze" Straussa z Marią Jeritzą i w Pa­ryżu na "Les Indes Gallantes" z muzyką Rameau, później - gdy tylko zaczęto wypu­szczać mnie z ruskiej klatki w Polsce - oglą­dałem "Sen nocy letniej" Szekspira-Brittena w Edynburgu, "Pierścień" Wagnera w Wied­niu, "Święto wiosny" Strawińskiego-Bejarta w Brukseli, nie licząc innych jeszcze wybit­nych spektakli operowych w różnych mia­stach (że pominę rodzime, genialne insceni­zacje Wodiczki).

To wszystko, po śmierci Mycielskiego i Ki­sielewskiego, daje mi sytuację ostatniego se­niora w pisarstwie muzycznym, więc zdoby­łem bilety i na "Carmen" z Nowogrodzkiej, i na tę z Placu Teatralnego, a oto, com skon­statować mógł przez porównanie:

Po spaleniu Teatru Wielkiego przez hitle­rowców przyzwyczailiśmy się, z braku in­nej sali, do warunków zarekwirowanej księ­żom parafialnej "Romy", ciesząc się lub mar­twiąc oglądanymi tam spektaklami. Teraz znalazłem się na brudnej i tak akustycznie ciasnej widowni, że wstępny marsz toreadorów zagrany przez orkiestrę o połowę mniejszą od potrzebnej zabrzmiał mi w smutnych uszach jak powitanie na imie­ninach cioci Fici przez amatorski zespół mu­zyczny złożony z serdecznych krewniaków. Szare dekoracje robiły wrażenie poskleja­nych kawałków papy uzbieranych na dworcu towarowym. W stłamszonej przestrzeni sali i sceny głos solistów przypominał mia­uczenie kotów, ale ja bardzo lubię koty.

Na zaśmiecanie języka angielszczyzną ska­rżą się nawet we Francji, więc nie dziwne, że reklamę nazywa się także u nas "marketin­giem". Otóż ze stosunkiem naszych "markieciarzy" do wielkiej ongiś sztuki choreogra­ficznej poznańskiego tancerza Conrada Drze­wieckiego jest tak, że dalej zachwycają się jego osiągnięciami, no bo wypada. Był wiel­ki, został wielki! Aliści z nim nastąpiła kata­strofa nieobca także innym wybitnym twór­com. Muza tańca Terpsichore jak gdyby trzy­mała go mocną garścią za włosy i ciągnęła wzwyż, ku genialności, aż nagle kapryśnicy się znudziło. Sam sobie przypominam geniu­szu bliskie osiągnięcia Conrada z roku około 1970, na czele z fenomenalnym układem ba­letu "Cudowny Mandaryn" Bartoka. Aliści potem biedny Conrad sam poczuł w sobie pustkę, rzucił swój sławny zespół Polskiego Teatru Tańca, a kiedy teraz - po dziesięciu latach - próbował wrócić na scenę, smutne dał widowisko: tancerzy udających hiszpańszczyznę najbanalniejszego gatunku.

Słowem: przedstawienie z najsłabszych, gorąco oklaskiwane przez publikę, która od lat zwykła przychodzić do "Romy" na opere­tki, i co przyjęła widać za święte, że tu należy bić gorące brawa na stojąco.

W kilka dni później udałem się na "Car­men" do Teatru Wielkiego: cóż za różnica!... Jak gdybym przeniósł się z budynku teatral­nego w Wyszkowie do Palais Garnier (czyli Wielkiej Opery) w Paryżu.

Boże daruj mnie grzesznemu i wsadź do piekła na miejsce słodkiego Bogusia Kaczyń­skiego, a on niech zanudza anioły w niebie.

Tum winien młodzieży przypomnienie, co zawierało w dobrych czasach pojęcie operowego "grand spectacle". Zatem: W cza­sie przedstawień premierowych loże widow­ni błyszczące diamentami. Orkiestra w najświetniejszym komplecie pod sławną batu­tą. Dekoracje i reżyseria wprowadzone przez głośnych artystów. Soliści najlepsi z całego świata. W dodatku utarło się od dawna, że klasykę operową daje się w oryginalnych tekstach librett, nie tłumaczonych. Słowo jest też dźwiękiem i musi współbrzmieć, a nie współzgrzytać z dźwiękami orkiestry. W dawnych polskich inscenizacjach Carme­na śpiewała: "Włożyłam piękny strój, nie szczędząc rąk i nóg, byś mnie podziwiać mógł", dwaj zaś przemytnicy informowali się: "Gdy cię wezwę ręką, albo innym zna­kiem, odpowiesz mi głową lub czymś podo­bnym takiem". - Otóż na Nowogrodzkiej śpiewano po polsku, a w Wielkim po fran­cusku, z tym że nad kurtyną biegł szereg elektrycznych liter tłumaczących treść spek­taklu na język polski.

W chwili gdy na początek orkiestra huk­nęła marszem toreadorów, rozsunęła się kur­tyna ukazując postać byka tak olbrzymią, że zajmowała niemal całą scenę, rogami zwisa­jąc nad pierwszymi rzędami parteru. Póź­niej na Nowogrodzkiej martwota w ruchu zespołów: podczas wczesnych ensambli so­listów chór zdawał się drzemać grupkami, jak Żydzi na święta Kuczek, co też jeszcze pamiętam. W tym czasie w Wielkim, z boku w świetle bawiły się dzieci, puszczony gi­gantyczny mechanizm maszynerii pozwalał tymczasem, iż na wysokich tarasach dziew­częta prały cosik, po czym z prawa jęła ob­suwać się góra dając zejście przemytnikom. Na koniec, gdy Carmena leży już martwa, jawi się znowu gigantyczny byk, żeby... przed nią uklęknąć?

Obie tak skrajne inscenizacje obejrzeć trze­ba koniecznie, bo to się nie powtórzy, a ja zwracam się do ministra Kultury:

Szanowny Panie Kazimierzu!

Rządzi Pan sztuką w środkowej Europie ze średnią stolicą i poniżej średniej umuzykal­nioną publiką, jednak w sytuacji całkiem wy­jątkowej: cztery sceny muzyczne, wszystkie poświęcone operze: ambitna barokowa Sutkowskiego, duża i kameralna w Wielkim oraz świeżo Teatr Muzyczny przy Nowogrodzkiej, natomiast ani jednej sceny operetkowej w mieście, które jeszcze ja będąc sprośnym nastolatkiem pamiętam jako drugie o najlepszej operetce (Messal, Kawecka, Redo, Morozowicz) po Wiedniu.

Czyżby brak Panu kompetencji i siły, aby przywrócić rzecz do normy, iżbyśmy na Nowogrodzkiej mogli zachwycać się znowu ar­cydziełami Jana Straussa, Offenbacha, Lehara, Kalmana, w dodatku mając musicale "Kiss me Kate", "Hallo Dolly", "My Fair Lady". - Boski Boguś niechby tymczasem otrzymał muzyczną dyrekcję klasztoru Kamedułów Bo­sych, a natychmiast przystroi ich stopy w pompadury i znów będzie rewelacja.

Wiem, że mściwy Kaczyński puści teraz w ślad za mną swoją sforę, ale ja chodzę o dwóch szwedzkich kulach, więc się opę­dzę, żeby w następnym felietonie zająć się sprawą nie mniej ważną dla kultury narodu naszego - muzeami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji