Artykuły

Piotr Fronczewski: Ja, człowiek w tonacji moll

- Bardzo lubię pana Feuerbacha. Jest mi bliski. Nie chciałbym, tak jak Tadeusz Łomnicki, stawiać wyraźnego akcentu na jego szaleństwie. Chciałbym opowiedzieć Feuerbacha jako człowieka wrażliwego, z naskórkową wręcz wrażliwością, intelektualnego, ale i emocjonalnego - o swojej tytułowej roli w "Ja, Feuerbach" w Teatrze Ateneum w Warszawie opowiada PIOTR FRONCZEWSKI.

Remigiusz Grzela: Stary aktor Feuerbach przychodzi do teatru na przesłuchanie. Już od wejścia po sposobie zachowania wiemy, że to aktor wybitny. Co to znaczy?

Piotr Fronczewski: To ktoś, kto jest w stanie dotknąć tragizmu. Peter Brook, zapytany o to, mówił: "Gdybyśmy posadzili dwóch aktorów na krzesłach w odległości mniej więcej dwóch metrów od siebie, dali im do czytania The Times, tak żeby się tą płachtą zasłonili, i gdyby po pewnej chwili moja uwaga zaczęła się koncentrować na tym z lewej, powiedziałbym, że tojest dobry aktor".

Pamięta pan tę rolę Tadeusza Łomnickiego?

- Mgliście. To było przecież ćwierć wieku temu. Miałem wówczas wrażenie, że Tadeusz zagrał coś, co nazwałbym prezentacją własnej maestrii, wielkości, wirtuozerii. To był raczej "Ja, Łomnicki" niż "Ja, Feuerbach", ale wielki aktor ma do tego prawo. Mam podobne wrażenie. W jednej ze scen Feuerbach wymienia najważniejsze swoje role, i to są role Łomnickiego, np. Arturo Ui, Salieri.

- Tak wielki aktor, gigant teatru, ma prawo do mówienia o sobie. U mnie zgadza się jedna rola - Edyp.

Czy nie boi się pan porównań?

- Nie uwzględniłem tego w swojej perspektywie kontaktu z tekstem Tankreda Dorsta. Traktuję tę rolę jako moją wersję Feuerbacha, moją kropkę w teatrze. Nie wiem, co będzie dalej.

Jak to?

- Bardzo lubię pana Feuerbacha. Jest mi bliski. Nie chciałbym, tak jak Tadeusz Łomnicki, stawiać wyraźnego akcentu na jego szaleństwie. Chciałbym opowiedzieć Feuerbacha jako człowieka wrażliwego, z naskórkową wręcz wrażliwością, intelektualnego, ale i emocjonalnego. Podzielam jego teatralną religię. Podobny jest w niej do aktorów starej daty, do których już się zaliczam. To, co mówi Feuerbach, jest więc dla mnie ważne. Asystent reżysera i dyrektora teatru, pana Lettau, do którego przybywa Feuerbach, to młody człowiek będący wyznawcą nowej myśli teatrologicznej, z którą nie zawsze się zgadzam. Feuerbach jest ze starego świata, niepotrzebnego, groteskowego, jest kimś zbędnym, śmiesznym dla młodych wilków wkraczających do teatru Asystent jest arogancki, pewny siebie, pozbawiony znajomości tradycji i obyczaju teatralnego, szacunku dla samego teatru.

Od początku wiemy, że między asystentem a Feuerbachem nie będzie porozumienia. Sukces w teatrze jest bez niego możliwy?

- Nie można, wydaje mi się, zbudować w teatrze niczego, nie uwzględniając racji drugiej strony.

Mówił pan, że ten spektakl to pana kropka w teatrze. Dlaczego akurat teraz chce pan opowiedzieć o swoim teatralnym wyznaniu?

- To wiąże się w sposób oczywisty z wiekiem, jaki na sobie dźwigam. Nie ma żartów, to jest 67! Towarzyszy mi świadomość, że jestem na ostatniej prostej. Daj Boże, żeby ta prosta była jeszcze w miarę długa.

Nie mówimy o emeryturze.

- Mam już legitymację ZUS. Nigdy nie przypuszczałem, że będę kiedyś na nią spoglądał. Jako młody człowiek mogłem dogonić tramwaj ruszający z przystanku i wskoczyć do niego w pełnym biegu. Teraz już ten tramwaj nie da się dogonić. Pamiętam rozmowę między Romanem Wilhelmim a Januszem Bilewskim, zwanym Bilem. Grali "Poloneza", który przed przerwą kończył się zamaszystym polonezem. Romek Wilhelmi, który miał potliwą naturę - przy wysiłku, przy emocji rosiło mu się czoło - wycierał się chusteczką. Zeszli na przerwę, spadła kurtyna, Romek stoi zziajany i mówi: "Co to jest, co się dzieje, Bil, czy to oni dzisiaj szybciej grali, czy co? Ja zdycham". Bil spojrzał na niego z góry, a był o głowę wyższy, i mówi: "Romuś, oni z każdym rokiem będą szybciej grali". Czasu się nie da oszukać.

Feuerbach mówi, że był raz w stanie łaski. Są role, o których mógłby pan tak powiedzieć?

- Nigdy nie ośmieliłbym się użyć takiego sformułowania.

Edyp to nie był stan łaski?

- Feuerbach mówi: "Łaska to jest pojęcie religijne i w tym znaczeniu właśnie go używam". Doznałem łaski, a może raczej dobrodziejstwa, bo miałem szczęście poznać Gustawa Holoubka. Mówię czasem pół żartem, pół serio, ale z powagą, że jest on dla mnie swoistym dowodem na istnienie Boga. Zwróciłem na niego uwagę jako nastolatek, kiedy świadomie zacząłem chodzić do teatru. Zobaczyłem go w plejadzie wielu znakomitych aktorów. Ale on jedyny, mnie, gówniarza, przywiązał do siebie. Był to rok 1966, Teatr Narodowy, sztuka "Namiestnik" w reżyserii Kazimierza Dejmka.

Co takiego było w Holoubku?

- Magnetyzm, siła przyciągania, która każe słuchać, patrzeć. Pamiętam, że dreptałem później na Wierzbową, stawałem przy wyjściu dla aktorów, wyczekiwałem go. Nie podchodziłem oczywiście. Ale przyglądałem mu się. To była moja, w najlepszym tego słowa znaczeniu, miłość teatralna. Stał się dla mnie kimś ważnym, bo był kimś mądrym. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś będę miał zaszczyt stać obok niego na scenie.

Trafił pan do Teatru Narodowego.

- Angażował mnie dyrektor Kazimierz Dejmek, to był 1968 rok. Po Marcu zastałem w teatrze Adama Hanuszkiewicza. Biegałem przez rok po scenie w różnych epizodycznych zdarzeniach. Później trafiłem do Teatru Współczesnego do Erwina Axera. To był najsilniejszy zespół teatralny w Warszawie: Zosia Mrozowska, Halina Mikołajska, Tadeusz Łomnicki, Henryk Borowski, Czesław Wołłejko, Bardini, Michnikowski, Czechowicz, Ludwiżanka, Kreczmar. Skończył się dla mnie Współczesny, kiedy w pociągu relacji Warszawa - Wrocław spotkałem Gustawa Holoubka. Zapytał: "Panie Piotrze, czy pan by nie przyszedł do Dramatycznego?", bo wtedy objął dyrekcję. Powiedziałem: "Z wielką ochotą". Przypieczętowaliśmy to jajecznicą w Warsie. Tak się znalazłem w Dramatycznym. Byłem przez całą dekadę, olśniewającą dekadę z wielkimi premierami. Kiedy Holoubkowi podziękowano, na znak niezgody z częścią zespołu odszedłem. Później znaleźliśmy się razem w Teatrze Ateneum i tam już zostaliśmy. To Gustaw Holoubek edukował mnie w sposobie eksponowania siebie w teatrze.

A Łomnicki?

- Tadeusza podziwiałem. Był dla mnie magiem teatralnym, kimś elektryzującym, kuglującym maestrią, namiętnościami, emocjami. Natomiast Gustaw był kimś, kto mnie głęboko dotykał, poruszał, przykuwał intelektualnie. Potrafił być kimś tragicznym i niezwykle zabawnym jednocześnie, pozostając sobą. Miał osobowość o zdolności emanacji. Mówił, że kiedy mamy kłopot w pracy nad rolą, z interpretacją, powinniśmy odwołać się do siebie. Pod warunkiem, że tam się kogoś zastanie.

Zdarzała się panu niezgoda na role, które proponował Holoubek?

- Byłem młodzieńcem pełnym entuzjazmu. Nie grymasiłem. W teatrze właściwie wszystko, co zrobiłem, zawdzięczam Gustawowi, który "ciągnął

mnie za uszy", bom trochę leniwy. W Dramatycznym stał się też cud. Przed premierą "Operetki" urodziła się moja druga córka. Pamiętam dzień przed próbą poranną, Gucio przyszedł i powiedział: "Słyszałem, że urodziła ci się druga córka". Mówię: "Tak, panie dyrektorze". Mówi: "No to możemy chyba już przejść na ty".

Czym był dla was teatr?

- Domem, żeby nie powiedzieć: świątynią. Teatr jest, tak kiedyś pozwoliłem sobie to sformułować, domem prawdy, w którym od czasów antycznych zadajemy pytania o to, czym są miłość, odwaga, męstwo, poświęcenie, honor, odpowiedzialność, nienawiść. Zmieniają się dekoracje, zmieniają aktorzy, ale pytania są niezmienne. Byliśmy karmieni tego rodzaju wiedzą i wrażliwością, najpierw naszych profesorów, a później wybitnych kolegów z teatru. Niebem było już samo przebywanie wśród tych ludzi, którry nieśli ze sobą doświadczenie, etyczne zasady, moralność, którzy wyraźnie wskazywali, co jest piękne, a co szpetne, co odważne, a co tchórzliwe, co głupie, a co mądre.

W ubiegłym roku do Szkoły Teatralnej w Warszawie zdawało prawie półtora tysiąca młodych ludzi. Były dwadzieścia cztery miejsca. Skąd to zainteresowanie?

- Z nowej rzeczywistości. Z nowego porządku ekonomicznego, telewizji, którą zalały telenowela, serial, quiz, konkurs i zabawa. Młodzi mają poczucie, że to łatwe, przyjemne. Są zabawni ludzie, dziewczyny, fajni chłopcy, jest bankiet... Natomiast teatr jest orką na ugorze, ciężką i niewdzięczną. Profesor Bardini mawiał: "W teatrze bywają ciężkie lata, trudne miesiące, złe tygodnie i tylko czasami bardzo dobre dni". Należę do ludzi, których sukces nie buduje, nie potrafię z tego skorzystać, nie potrafię tego zamienić na dobre samopoczucie, pewność siebie, uznanie siebie za kogoś wartościowego. Porażka demoluje mnie zupełnie, ciężko się z niej podnoszę i tracę w ogóle apetyt na życie. Jestem przez naturę nastrojony mollowo, nie mam w sobie tonacji dur. Co nie znaczy, że nie potrafię być wesoły i zabawny, ale mam taki w sobie moll, czyli skłonność, niestety, do refleksji.

A kino w pana życiu?

- Sparafrazowałbym pewien tytuł filmowy i powiedział, że to nie jest kinematografia dla starych ludzi. Mam za sobą role filmowe, ale były przypisane do mojego młodego wieku. Myślę, że są aktorzy światłoczuli, którzy mają niezwykłe porozumienie z kamerą. Obawiam się, że do nich nie należę. Moje wszystkie filmy były już bardzo dawno temu. Możejestem po części panem Feuerbachem, który gada nie tak, jak się powinno, zachowuje nie tak, jak by tego oczekiwano. Dlaczego się w ogóle gra?

- Istotnie, fajne pytanie. W Szkole Teatralnej w czasie studiów natknąłem się na tekst sztuki "Geniusz i szaleństwo" Aleksandra Dumasa, opowiadający o wielkim aktorze angielskim Edmundzie Keanie. Po spektaklu został zaproszony na dwór królewski. Poproszono go, żeby powiedział, co to znaczy być aktorem. Zapamiętałem to: "Człowiek rodzi się aktorem, tak jak rodzi się księciem. Nie gra się po to, żeby zarabiać na życie, gra się po to, żeby kłamać, żeby siebie okłamywać, żeby można było być tym, kim nie można być, ponieważ ma się dosyć bycia tym, kim się jest. Gra się dobrych, bo jest się złym, gra się świętych, bo jest się podłym. Gra się morderców, ponieważ jest się kłamcą z urodzenia. Gra się, aby się nie znać, i gra się, ponieważ się siebie zna zbyt dobrze. Gra się, bo kocha się prawdę, i gra się, ponieważ się prawdy nienawidzi. Gra się, ponieważ zwariowałoby się, nie grając".

Aktorem jest od dziecka. Miał 12 lat, kiedy trafii na plan filmu Stanisława Różewicza "Wolne miasto". Wcześniej występował w spektaklach telewizyjnych dla najmłodszych, w "Kobrach", słuchowiskach radiowych i w Teatrze Syrena, gdzie zadebiutował u boku Adolfa Dymszy w spektaklu "Pan Vincenzo jest moim ojcem".

Znakomity aktor, twórca wielu ważnych teatralnych ról - od Henryka w Gombrowiczowskim "Ślubie" po króla Edypa. Od ponad 20 lat związany z Teatrem Ateneum, wcześniej występował na deskach Narodowego, Współczesnego i Dramatycznego.

Twórca wielu kreacji filmowych.

Oszust w filmie "Konsul", Fred Kampinos w "Halo Szpicbródka" czy uwielbiany przez dzieci Ambroży Kleks z "Akademii Pana Kleksa".

W Teatrze Ateneum w sobotę premiera sztuki "Ja, Feuerbach" Tankreda Dorsta. Piotr Fronczewski reżyseruje spektakl i gra główna, rolę. Zmierzy się z rola, legenda, którą przed laty w Teatrze Dramatycznym grał Tadeusz Łomnicki. O przygotowaniach do premiery opowiadał na spotkaniu, które odbyło się w naszej redakcyjnej klubokawiarni w cykiu "Film, muzyka, teatrw Gazeta Cafe".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji