Artykuły

Szczecin: u Rozhina

U Andrzeja Rozhina w Teatrze Polskim (ul. Swarożyca 5), bo mogłoby być u Ryszarda Majora we Współczesnym. Albo w Pieciudze, albo w Muzycznym. Szczecin to potęga: cztery teatry, w tym dwa dramatyczne i w każdym bardzo piękna tradycja, która narzuca wszystkim dzisiejszym działaniom stosownie wysokie progi aspiracji.

U Andrzeja Rozhina trafiłam na ostatnie dni przedurlopowe. Teatr już kończył sezon i to najdosłowniej, nazajutrz po moim wyjeździe plano­wano już tylko próbę, ale żadnego przedstawienia.

Dwa wieczory, jedno popołudnie. Razem trzy spektakle. Typowa wizy­ta recenzencka, po której formułuje się oceny, wnioski, wrażenia. Może sprawiedliwe wobec teatru, może nie. Zresztą: któż śmiałby serio upominać się o sprawiedliwość w sprawach sztuki?

Pojechałam do Szczecina powodo­wana ciekawością zobaczenia dwu spektakli: "Dwu głów ptaka" Wła­dysława Terleckiego, który to spek­takl miał szansę być polską prapre­mierą w swoim czasie (przeszkodził grudzień 1981) oraz "Ulissesa" Joyce`a, który to "Ulisses" jest trzecim w ogóle podejściem polskich teatrów do tego dzieła (wliczając w to i war­szawskie "Bloomusalem" w Atene­um).

"Ulisses" jest ewenementem tej rangi i tej skali trudności, że fakt, iż normalny teatr w mieście woje­wódzkim, a więc z liczniejszymi niż warszawski obowiązkami (objazd, upowszechnianie, permanentna edu­kacja widza itp.) sięga po książkę Joyce'a musi budzić co najmniej za­ciekawienie: co z tego wynikło. A bardzo łatwo wyobrazić sobie, że może wywołać zdumienie, zgrozę, podziw - wszystko właściwie. Ro­dzaj uczuć zależy wyłącznie od stosunku do Joyce`a i zaufania do teatru. Osobiście byłam zafrapowana niecodziennością przedsięwzięcia i odwagą dyrektora (Andrzej Rozhin) tudzież reżysera (Wanda La­skowska) ryzykujących trudny w odbiorze utwór w sytuacji, w której teatr obowiązany jest właściwie ko­kietować widza jak tylko potrafi.

Oprócz "Ulissesa" (przedstawienie z rzędu 35) i "Dwu głów ptaka" (przedstawienie naste z kolei) dane mi było zobaczyć także i starych już "Emigrantów" Mrożka (na Małej Scenie, spektakl 38 już).

Na wszystkich przedstawieniach była publiczność: na "Emigrantach" wypełniała salkę po brzegi, na "Dwu głowach ptaka" prawie zapełniała widownię sali dużej, na "Ulissesie" stanowiła jej dwie trzecie, co samo w sobie jest sukcesem frekwencyjnym. Dla objaśnienia - był koniec czerwca, upały, finały Dni Morza i - teoretycznie - teatr nie musiał wygrywać konkurencji ze spacerem czy dyskoteką na powietrzu.

Na "Emigrantów" reagowano bez­błędnie, śmiech był, gdzie trzeba, zaprawiony kropelką bolesnego roz­poznania, gdzie trzeba, gorzki i gdzie trzeba, swobodny. "Dwie głowy pta­ka" przyjęto w ogromnej ciszy i skupieniu, wolno domniemywać, że treści sztuki i spektaklu wywołały refleksję wcale poważną.

Z "Ulissesem" (o samych przed­stawieniach będzie za chwilę szerzej, na razie to tylko obserwacje skła­dające się na tak zwany społeczny kontekst) sprawa bardziej skompli­kowana: śmiano się rozgłośnie, pilnie przysłuchiwano dialogom, ale noszę w sobie ziarenko wątpliwości, czy ten śmiech i ta uwaga dotyczyły prawdziwych problemów "Ulissesa". Być może się mylę, ale chyba na widowni szukano głównie erotyzmu i obsceniów, których tu nie ma, choć jest wiele cielesności, bo być musi. Nadruk na afiszach: spektakl tylko dla dorosłych - zapewne zrobił swoje i wyostrzył apetyty bardzo jednokierunkowo.

Wszystkie trzy przedstawienia proponują - w założeniu - teatr ambitnych poszukiwań. Poszukiwa­no, sądzę, porozumienia z widownią na zasadzie przypominania jej spraw na tyle uniwersalnych, by było te godne zachodu partnersko-edukacyjnego i na tyle zarazem zahaczo­nych o dzisiejsze Polaków dyskusje, by dawało to efekt dotrzymywania kroku współczesności. Zdrada i trze­źwa ocena szans narodu z "Dwu głów ptaka", rola inteligenta i prob­lem emigracji z "Emigrantów", wreszcie pełnia życiowa jako ideał, norma, praktyka i teoria życia w ogóle, zawarta (między innymi) w "Ulissesie" Joyce'a - propozycje Rozhina dla widza. Warto wiedzieć, co towarzyszyło im w ubiegłym se­zonie, czym je dopełniano.

A mianowicie: "Czapą" Krasiń­skiego (pierwsza premiera ubiegłego sezonu), "Matką Courage" Brechta (którą zobaczymy w sierpniu na ekranach tv), "Miarka za miarkę" Szekspira,"Wdowami" Kertesza. Z dziewięciu premier zaplanowanych odbyło się do końca czerwca sześć, pozostałe trzy - gotowe czekają września (teatry w Szczecinie idą na urlop dwumiesięczny). Będą to: bajka Makuszyńskiego ("O dwóch ta­kich co ukradli księżyc"), "Dusia, Ryba, Wal i Leta" Pam Gems oraz "Wspomnienie" (rzecz o Sarze Bernhardt).

Z poprzedniego sezonu (81/82) grano w ubiegłym roku obok sześciu nowych także i kilka "starych" przedstawień: "Upadki Bunga" Witkacego, "Betleem polskie" Rydla. "Igraszki z diabłem" Drdy, "Zemstę", "Alicję w krainie czarów" i obej­rzanych przeze mnie "Emigrantów". W języku Teatru Polskiego nazywa się to "realizujemy koncepcję stałe­go repertuaru" czemu raczej wypa­dałoby tylko przyklasnąć.

Ogółem w sezonie 82/83 Teatr Polski dał 333 przedstawienia (na założonych 300), które obejrzało 73 tysiące widzów, co stanowi około 91 procent widowni tzw. totalnej (za­łożono, że totalna to 80 tysięcy wi­dzów). Uzyskano 3.150 tys. zło­tych wpływu (101 proc.) koszty wy­niosły 38.601 (98 procent).

Teatr współpracuje ze szkołami (akcja "Poznajemy teatr" oraz spektakle dla młodzieży w siedzibie i w terenie), wojskiem i stocznią, udziela się, jest gdzie go poproszą, w zasadzie nikomu nie odmawia. W foyer organizuje się wystawy pla­styczne, aranżuje się spektakle ple­nerowe. Ruchliwość jest niezbędna, tuż obok działa równie energiczny Ryszard Major (kierownik artysty­czny Teatru Współczesnego); zdro­wa konkurencja powinna być bodź­cem i ostrogą dla obu stron. Czy jest? - nie mnie osądzać po jednej wizycie. Współczesny ma reper­tuar jeszcze bardziej ambitny i trudny, zbiera laury festiwalowe, ale w dniach mojego pobytu w Szczecinie reklamowano tam akurat rasowy melodramat ("Kobieta, która zabiła") z lat międzywojennych.

Andrzej Rozhin dyrektoruje Pol­skiemu akurat dwa sezony, jest to dla uczciwej oceny tyle co nic. Tę festiwalową, jednorazową łatwo wy­dać. Ta prawdziwsza, dotycząca isto­ty sprawy, tego mianowicie, czy ugruntował się w teatrze zespół, czy teatr zaszczepił swojemu widzowi nawyki bywalca teatralnego oraz zaproponował określony, własny styl myślenia o kulturze, społeczeństwie, życiu współczesnym - możliwa jest po paru latach. Na razie Rozhin przymierza się do Mrożkowego "Pie­szo" oraz do Mickiewiczowskich "Dziadów", które zamierza w grud­niu pokazać w Sali Księcia Bogusła­wa na Zamku Książąt Pomorskich.

Oba zamierzenia dosyć, hm, nie­małe. Jako pozycje repertuarowe mogą jedynie cieszyć. Co nie znaczy jeszcze niczego, ponadto - nie mu­si. Co jednak dowodnie ilustruje "normalne" ambicje teatru pozba­wionego kompleksów i to teatru omnibusa, nie wyprofilowanego na określone specjały literacko-formalne.

Pytanie: czy warto grać "Ulisse­sa" i "Dziady" w Szczecinie czy Lu­blinie, to także pytanie o prawo do kanonu kulturowego. Odpowiedź musi brzmieć - tak, chociaż za każ­dym razem reżyser i dyrektor po­dejmują taki eksperyment na własne ryzyko i często jest to ryzyko katastrofy. Rzeczą ich obu jest wie­dzieć, kiedy katastrofy da się unik­nąć, dysponując tym, czym się dy­sponuje, w ataku na repertuar co się zowie poważny, prestiżowy i mobili­zujący. Bo zakładam, że mobilizują­cy. Widza, aktora, reżysera, opinię publiczną. Jak zakładam, że "Ulis­ses" w Szczecinie, po Gdańsku (pra­premiera w reżyserii Hubnera w Teatrze Wybrzeże, spektakl legen­darny już i precyzyjny jak maszyna) i Warszawie musiał napotkać at­mosferę oczekiwania, niepewności, nieco zaprawionej hazardem, ale też i pewnego rodzaju dumy. Nie wiem, ile tekstów napisano o "Ulissesie" szczecińskim, ale powinno ich być dużo. I to starannie przygotowują­cych do odbioru, bądź co bądź, wy­darzenia literackiego. Jakiekolwiek by ono okazało się na scenie. Już w zamierzeniu repertuarowym było honorem dla miasta. Właśnie dlate­go, że trudne, niełatwo przyswajal­ne, "intelektualne" i tak dalej - jak wciąż się to powtarza bezmyślnie i często chowając się za parawan za­rzutu "elitarności" i zarzutu "sno­bizmu."

Od dość dawna naszym snobizmem numer jeden jest piętnowanie sno­bizmu na Joyce'ów, Beckettów, Ionesców, Genetów czy Sartre'ów. Niezależnie od prawdziwych warto­ści - niepodważalnych - ich dzieł dla kultury światowej, której roz­działy pisali, jakkolwiek by nam się to nie podobało. (Piszę "nam" obej­mując tym określeniem tę część opiniotwórców, która przemawia czę­sto w imieniu "zdrowej części społe­czeństwa").

Wszystko, co wyżej napisałam jest po to, by mieć spokojne sumienie przy ocenie tych przedstawień, które obejrzałam. Spokojne - bo uwz­ględniam tło i ograniczenia, rozu­miem, doceniam i tak dalej i to jak najbardziej serio. Głównie - doce­niam repertuar, z natury eklektycz­ny, ale ambitny i nie szukający zbyt łatwych poklasków.

Co nie znaczy, że podbiły mnie bez reszty trzy spektakle, o których była mowa. Żaden z nich nie jest bez wad i częściej są to wady reżysera niż aktorów. W paru wypadkach akto­rzy bronią się na przekór koncepcji ogólnej i ta obrona ma walor poko­nywania oporu materii. Daje to efekty interesujące nawet i nowe.

Najczęściej w "Ulissesie" właśnie, wyreżyserowanym przez Wandę Laskowską (według adaptacji Macieja Słomczyńskiego) na fresk psychologiczny. Dosyć rodzajowo zresztą, po­traktowany, mocno skoncentrowa­ny na psychologii działań Molly, Stefana Dedalusa i Blooma, ale tyl­ko tak. Nie Molly-Wszechkobiety w każdym z jej wcieleń, nie Stefana-poety, więc nieprzystosowanego i nie Blooma-obrabowanego z toż­samości i stabilnych odniesień mie­szańca (irlandzki Żyd węgierskiego pochodzenia - pamiętamy). W spektaklu są konkretni ludzie i konkretne losy, ale umowna scenografia i tok narracji narzuca, mimo wszy­stko, pewien stygmat syntezy wszy­stkiemu, co się tu mówi i robi. Symultaniczność planów, owszem, jest, ale nie ma Joyce'a mistrza cytatu, ironii, persyflażu, Joyce'a wywracającego na nice cały dorobek kulturalny ludzkości i dopiero po tym po­kazaniu języka światu - sławiącego harmonię ŻYCIA. Joyce przedrzeźniacz i arcymistrz, nie ma tu nic do szukania. Jest przecież Molly i jest Bloom. - Janina Bocheńska i Jacek Polaczek. Oboje wyraziści, oboje przerastający ten spektakl o całe długości, odwołujący się do innych pokładów wrażliwości widza. Nawet tego, który przyszedł do teatru po sceny łóżkowe (bo fama robi swoje) i tylko po to. Polaczek ma jakąś de­terminację skazańca, Bocheńska ciepło, inteligencję, instynkt kobiecości w stopniu niemal doskonałym. Jest jak wiecznie żywa roślina, która od­radza się w każdych warunkach, jak niezniszczalna ślepa materia. Dla tej pary warto oglądać całego "Ulissesa" a także i dlatego, że dopiero spektakl - taki jaki jest - uświadamia jak niewiele czerpiemy z Joyce`a, jak bardzo go wciąż zapoznajemy. Jest jeszcze coś w tym szczecińskim "Ulissesie". Irlandia jako stereotyp myślenia o narodzie i bardzo a propos. "Dwie głowy ptaka" Terleckiego wyreżyserowane przez Andrzeja Rozhina to niezwykle surowa adap­tacja (według scenariusza publiko­wanego w "Dialogu", bez dopisanego dla Teatru Dramatycznego przez au­tora epilogu) robiąca wrażenie adaptacji adaptacji. Pełna umowność, nic z rodzajowości, raczej konturo­we obrysowywanie postaw niż jaka­kolwiek realistyczna tkanka. Na do­brą sprawę - publicystyka. Bardzo celna, bardzo powściągliwa, bardzo serio. Skromność tego przedstawie­nia ma w sobie coś z niegdysiejszych Rozhinowych spektakli studenckich (w "Gongu" lubelskim, któremu Rozhin szefował - chociażby). Tu z kolei nie ma psychologii bohate­rów za grosz, ale problematyce sztu­ki to nie zaszkodziło. Jacek Polaczek grający Waszkowskiego ma rysy zdecydowania i charyzmę mózgowca. Spisuje zeznania dla carskich śled­czych, bo wykalkulował sobie, że zamknie tym drogę do dalszych ofiar. Doszedł do tego na zimno, bez emocji. Swoim czynem zagrodzić drogę dalszym ofiarom - też he­roizm. Polaczek-Waszkowski wie, że jest dużego formatu człowiekiem, nie zamierza tego ukrywać.

Jeden dysonans: Oficerek nadpolicjant wykreowujący ideę Policji - Demiurga w wykonaniu Sylwe­stra Woronieckiego to nieporozu­mienie. Aktor jest zbyt salonowy, zbyt ekspresyjny, nie można brać na serio jego idei, a ta przecież - by stanowiła pokusę dla Waszkowskie­go - musi być wytworem wielkiej inteligencji, produktem mózgu. Tymczasem mozgowość - powtórzę - reprezentuje tutaj bez reszty tylko Jacek Polaczek-Waszkowski. Mimo to potknięcie obsadowe, spek­takl ma ton czysty, przesłania szla­chetnie podane, pobudza do reflek­sji.

"Emigranci" szczecińscy to przede wszystkim żałosność wyobcowania ze zbiorowości. Tyleż okropna dla AA pożądającego afirmacji, co XX pożądającego pieniędzy, ale przecież i zrozumienia. Bardzo nerwowy szczeciński AA i bardzo rubaszny, stereotypowy wręcz robol XX. Obaj jakoś - Aleksander Gierczak i Mie­czysław Franaszek - o dziwo, lu­dzcy i ciepli. Spektakl krzyczy o klę­sce alienacji, o niemożności wyboru dobrej drogi poza wspólnotą. Jest realistyczny, dosłowny, prawie bez udziwnień. Prawie, bo tutaj aktorzy grają przemiennie AA i XX o czego skutkach, błogosławionych lub nie, niedane mi było się przekonać, jako że widziałam jedno tylko przedsta­wienie. Sprawne, na przyzwoitym poziomie.

Wydaje się że zespół Polskiego w ogóle jest sprawny. Że stać go na sporo. Że ma ambicje i nie ma kompleksów. Że ma dobre chęci i zależy mu :na tym co robi. Bardzo często nie doceniamy takiej normy, "zwyczajności" w teatrze, bardzo często wybrzydzamy na to co okre­śla się "przyzwoitym poziomem" za­ledwie, promując głośne fajerwerki. U Andrzeja Rozhina chyba jest "normalnie", co wyrośnie z tej spo­kojnej, choć odważnej zwyczajności - pokaże czas. I dopiero on zwery­fikuje wartość jego teatru, który na razie dopiero się dociera.

Grudniowe "Dziady" udowodnią na ile się "dotarł".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji