Artykuły

Kurier Warszawski Nr 4 (234)

Na afiszach - świetne nazwiska, na widowni - lekkie (?) rozczarowanie. "Tango" zatańczone jakby trochę sennie. "Romeo i Julia" nie dotrzymują, niestety, obietnic z prologu! Konrad chodzi w gaciach -właściwie dlaczego? Gdy zawodzą wielcy - cieszymy się niniejszymi...

Szok był co najmniej tak wielki, jak na pierwszym dźwiękowym filmie Grety Garbo. Gdy w roku 1934 poszło w świat reklamowe hasło "Garbo mówi!", publiczność wszystkich kin w napięciu zapełniła sale, pragnąc usłyszeć głos pierwszej damy filmu. I oto boska Greta ukazała się na ekranie, by po minucie milczenia - zmyślnie obmyślonej przez reżysera dla spotęgowania emocji - otworzyć wreszcie usta, i chrapliwym, przepitym głosem powiedzieć: "Daj no mi whisky. I piwo!" Taką bowiem kwestią rozpoczynała się tytułowa rola w "Annie Christie", ekranizacji znanej sztuki 0'Neilla. No, więc podobnie i tutaj. Gdy w Teatrze Polskim uniosła się kurtyna i wzruszony widz ujrzał tak dawno nie oglądaną na scenie heroinę, znaną dotychczas z kreacji królowych, cesarzowych i arystokratek, Ninę Andrycz, stężał po prostu, gdy usłyszał jak pani Andrycz huknęła pierwszym zdaniem: "- Cztery piki, skurczybyki!..."

"Tango" Mrożka, z Niną Andrycz w roli Babci, wystawił Kazimierz Dejmek niemal równo w ćwierć wieku po bydgoskiej prapremierze i o miesiąc późniejszej pierwszej wersji warszawskiej, przygotowanej w Teatrze Współczesnym przez Erwina Axera. Ćwierć wieku, to trudna próba dla współczesnego utworu, myślę jednak, że "Tango" przetrzymało ją w świetnej formie, bo też i problem, jaki porusza, bynajmniej się nie zdezaktualizował, chociaż tak wiele zmieniło się i wokół nas, i w nas samych. "Wystarczy rozejrzeć się dookoła, żeby zobaczyć, ilu Arturów usiłuje uporządkować rzeczywistość i ilu Edków czeka na swoją kolej" - pisze w programie Janusz Majcherek, mając zupełną rację. Z wielu - już wielu! - rozmaitych interpretacji dzieła Mrożka, które na naszych oczach stało się niemal klasyką, mnie osobiście najbardziej odpowiada interpretacja Andrzeja Kijowskiego, widzącego w "Tangu" dramat samotności intelektualisty we współczesnym świecie; potwierdzenie faktu, że coraz mniej liczą się reformatorzy i apostołowie idei, że decyzje dotyczące współczesnego świata nie należą do intelektualistów, a jego najważniejsze sprawy nie rozstrzygają się w świecie i idei. Decyduje siła, by nie rzec: brutalność.

Temat ten podejmowało i podejmuje nadal niejedno dzieło literackie, Mrożek jednak uczynił to w sposób szczególnie pomysłowy i przewrotny. Jego "Tango" zachowuje więc aktualność i świeżość formalną, a jeśli w Teatrze Polskim dłuży się, a chwilami wręcz nudzi, to nie autor jest winien, lecz mało błyskotliwa reżyseria Dejmka, a takie niezbyt trafna obsada. Temu, kto pamięta - choćby jak przez mgłę - pierwsze warszawskie \ wykonanie z przeuroczą Barbarą Ludwiżanką (Babcia), Fijewskim (Eugeniusz), Michnikowskim (Artur) i Czechowiczem (Edek), temu w obecnym przedstawieniu bodaj tylko dwie postacie mogą dostarczyć sporo satysfakcji: Eugeniusz - Zdzisława Mrożewskiego i Eleonora - Kaliny Jędrusik. Co do Niny Andrycz w roli Babci-podfruwajki, to myślę, że jest to prostu błąd w obsadzie; nijako niestety, wypadła tak istotna rola Edka grana przez Sławomira Matczaka.

Mówi się trudno. Wydaje się, że reżyserskie tuzy nie mają ostatnio w Warszawie dobrej passy. Rozczarowanie - zwłaszcza po niedawno oglądanym w stolicy wspaniałym Wajdowskim "Hamlecie" - przyniosła także inscenizacja "Romea i Julii" przygotowana przez Andrzeja Wajdę w Teatrze Powszechnym. Na ten spektakl Wajda nie miał, jak sądzę, szczególnego pomysłu. Wyreżyserował więc wszystko spokojnie, po Bożemu, od początku do końca - z bardzo niewielkimi skrótami - osobiście także, na paru pierwszych przedstawieniach, odczytując Prolog. Ale w Prologu popełnił drobne oszukaństwo: uprzedził mianowicie, iż tragiczną historię kochanków z Werony "ukaże scena ta w ciągu dwóch godzin", po czym uraczył nas spektaklem... blisko czterogodzinnym! Najzabawniejsze, że te "dwie godziny" są w oryginalnym tekście Szekspirowskim, z czego wynika, iż ówcześni aktorzy podawali dialogi i monologi w tempie karabinu maszynowego, zaś akcja sztuki toczyła się błyskawicznie. Nie to, co dzisiaj. Ale dziś za to reżyser posiada nożyce, i utarł się zwyczaj, że może z nich korzystać; szkoda więc, że Wajda skorzystał w stopniu tak niewielkim (a choćby scena Piotra z muzykami, czy niektóre dialogi Merkucja z Benvoliem dopraszały się wręcz o skreślenie!). Żeby zatem rzecz ująć najkrócej: jest to również spektakl nieco nużący.

Czy jednak nie ma plusów? Oczywiście, że ma! Po pierwsze - znakomity przekład Barańczaka (dopiero pierwszy raz mówiony ze sceny!), po drugie - znakomitą Joannę Szczepkowską w roli Julii; gdy ona pojawia się na scenie, przedstawienie nabiera i życia, i tempa. Po trzecie wreszcie - niektóre role drugiego planu; Joannę Żółkowską (Marta), Piotra Machalicę (Piotr, jej sługa), Mariusza Benoit (Kapulet). Autentycznie młody Romeo, Piotr Kozłowski, ma momenty doskonałe, brak mu jednak tego wewnętrznego żaru, jaki nadałby jego grze właściwą siłę wyrazu, no ale - to dopiero jego druga duża rola, przyszłość przed nim na tej scenie zapowiada się pięknie! Zatem dla tych plusów, dla tych atutów wieczór w Powszechnym zasługuje jednak na życzliwą uwagę i cierpliwe obejrzenie.

Zresztą... chyba jestem niekonsekwentny. Tu narzekam, że Wajda zbyt rozwlekł przedstawienie, natomiast u Hanuszkiewicza, który strzępy "Wyzwolenia" zagrał w 75 minut, narzekałem, że może zagrał je ciut ciut za szybko. Solidaryzowałem się w poprzednim 'Kurierze' z dyrektorem Hanuszkiewiczem, twierdząc, iż jego koncepcję "Wesela" można przyjąć jako jedną z dróg szukania w teatrze nowego spojrzenia na klasykę, "Wyzwolenie" jednak jaskrawo - moim zdaniem - wykazało, że idąc dalej tą drogą, Hanuszkiewicz kompletnie pobłądził. No, cóż - takie rzeczy też się czasem zdarzają, nie ma co szat rozdzierać, nawet jeśli się ma na to ochotę.

W programie do "Wesela" (drogie teraz wszędzie te programy, ale w Teatrze Nowym zawsze warto je kupić, bo są bardzo śmieszne) Hanuszkiewicz z pretensją do krytyków

cytuje pouczającą anegdotkę. Mianowicie Leon Schiller rzekł kiedyś do pewnego kapitana dyskredytującego przedstawienie: "Panie kapitanie, czy pan wie, jaka jest różnica między burdelem a teatrem? Kapitan nie wiedział. Otóż w burdelu, wyjaśnił Schiller, wystarczy powiedzieć: mi się nie podoba, w sztuce koniecznie trzeba uzasadnić". Złote słowa, tyle że - jak sądzę - obowiązują one obie strony. Także inscenizator, jeśli całkowicie przemienia i niszczy cudze dzieło - dzieło, powiedzmy górnolotnie: będące już w jakimś sensie własnością nas wszystkich - powinien również uzasadnić, w imię czego to czyni. I szkoda, że dyrektor Hanuszkiewicz, który - jak powiada - "myśli formą", nie wyjaśnia tych swoich formalnych przemyśleń, bo wskutek tego nie mogę (nie tylko ja, jak sądzę) zrozumieć, dlaczego np. Konrad gra niemal cały spektakl - za przeproszeniem - w gaciach?; dlaczego pozbawiono nas m. in. paru najpiękniejszych fragmentów tekstu Wyspiańskiego (choćby całego wstępu: "Idę z daleka, nie wiem, z raju, czyli z piekła...", albo całej modlitwy Konrada: "O Boże! Pokutę przebyłem i długie lata tułacze..."), w zamian wprowadzając zbędne, fałszywie tu brzmiące obce ciała (np. piosenkę Jacka Kaczmarskiego)?; dlaczego z postaci Prezesa i Harfiarki zrobiono idiotę i idiotkę (współczuję Henrykowi Machalicy i Irenie Kwiatkowskiej zagrania najgorszych ról w całej ich długiej karierze)?; dlaczego uparcie kwestie jednych postaci wkłada się w usta innych?; dlaczego w arcydramacie Wyspiańskiego zastosowano zgrany do szczętu jeszcze w dawnym teatrze "Syrena" tani chwyt wprowadzania na scenę postaci rzekomo spośród publiczności?; dlaczego w ogóle sięgnięto po "Wyzwolenie", jeśli wiadomo było, że dla potrzeb inscenizatora trzeba mu będzie nadać całkowicie inny kształt i sens?

Oszołomieni tym wszystkim widzowie (nie wiem, prawdopodobnie fachowi recenzenci znają odpowiedzi na powyższe pytania, ja piszę to w imieniu zwykłej, szarej publiczności), otóż oszołomieni widzowie, chcąc poznać prawdziwe "Wyzwolenie", mogli sobie ewentualnie poczytać je w domu. Także i ten skreślony, naturalnie - dialog, który wydaje mi się tu bardzo a propos:

"Aktor: Myślę, by sztukę skrócić, gdy jutro powtórzą, w momencie, kiedy Konrad wychodzi na scenę.

Konrad: Chcesz mnie skrócić o głowę,

Aktor: Kwestie trzy lub cztery ze stanowiska sceny reżyser wykreśli.

Muza: Jak to - chcesz biżuterie dać poprawiać cieśli,"

Praca cieśli bardzo dziś wprawdzie w cenie, to fakt. No, ale na miłość Boską, nie przy biżuterii!...

Gdy rozczarowują "wielcy", pocieszenia trzeba szukać u nieco mniejszych. Teatr Kwadrat, daleki od ambicji przekształcania świata, budzenia sumień i bicia w wielki dzwon, od początków swego kilkunastoletniego istnienia stawiał i nadal stawia sobie tylko jedno zadanie: zabawić widza. Zadanie jest tylko pozornie proste; o dobrą komedię bardzo dziś trudno, o dobrych aktorów komediowych bodaj jeszcze trudniej. Ale, gdy się chce, to się jednak znajdzie, no i tym razem, w Kwadracie, znaleziono! Zabawną komedię brytyjskiego mistrza w tym gatunku Alana Ayckbourna "Wszystko jest względne" wyreżyserował Marcin Sławiński, a koncertowo zagrali: Jolanta Zykun, Lucyna Malec, Andrzej Kopiczyński i Paweł Wawrzecki, który jako amant komediowy wypracował sobie już własny, niepowtarzalny styl i w swoim emploi bodaj nie ma dziś równych na warszawskiej scenie. Jeśli zatem chcecie Państwo odetchnąć po trudach codziennego dnia, oderwać się od przykrych myśli i pożyć w innym świecie - co prawda w świecie małżeńskich zdrad, ale i chętnych wybaczeń, świecie precyzyjnie pogmatwanych farsowych perypetii, które dopiero w ostatniej scenie brawurowo zostają rozplatane, choć pozostawiają w poincie jeszcze jeden, zaskakujący i nie dopowiedziany żarcik, otóż jeśli tego chcecie - to idźcie do Kwadratu!

NO A W MUZYCE? Czy również i tutaj "wielcy" rozczarowali? Wręcz przeciwnie. Wydarzeniem w Filharmonii Narodowej stał się koncert poprowadzony przez Jana Krenza - jednego z najwybitniejszych polskich dyrygentów, niestety - jak to wybitni! - rzadko znajdującego terminy dla występów w kraju. W programie "Niemieckie Requiem" Brahmsa. Wspaniałe, potężne dzieło, znakomicie wykonane. Pod batutą dobrego szefa orkiestrę FN zawsze stać na bardzo piękne brzmienie, na piękne prowadzenie frazy... może tylko z precyzją wejść były na piątkowym koncercie drobne problemy, lecz ogólne wrażenie - świetne! Dwoje solistów reprezentowało dwa różne pokolenia polskiej wokalistyki: Andrzej Hiolski, nasz najlepszy baryton drugiej połowy XX stulecia, niezmiennie utrzymuje się w zadziwiająco doskonałej formie; natomiast Jolanta Radek, córka Krystyny Szostek-Radkowej i skrzypka z FN, Ludwika Radka, jest niezmiernie obiecującym sopranem. Zresztą określenie "obiecującym" - trochę nieaktualne: to, co obiecywała swym talentem na studiach, już przecież w znacznym stopniu wypełniła, a jeśli nie wszyscy o tym wiemy, to dlatego, że natychmiast po studiach została solistką wiedeńskiej Volksoper - w Wiedniu mieszka i pracuje, mając w swym teatrze wysoko cenioną pozycję, w kraju występuje nieczęsto. Śpiewa w Volksoper repertuar głównie operowy, nie operetkowy.

Orkiestra, soliści, dyrygent... Jednakże głównym bohaterem "Niemieckiego Requiem" za

wsze powinien być chór, któremu Brahms przeznaczył największą i najpiękniejszą partię. I chór FN był istotnie bohaterem tego wieczoru. Przygotowany przez Henryka Wojnarowskiego, także i ten kolejny egzamin przed warszawską publicznością zdał bardziej niż celująco!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji