Sylwester w strasznym dworze
Czy "Straszny dwór", niegdyś tak ważna dla Polaków opera, jest tylko uroczą ramotką, czy też, jak twierdzi reżyser, może mieć znaczenie współczesne? Premiera w Operze Narodowej nie dała jednoznacznej odpowiedzi.
A była to premiera bardzo wyczekiwana. Potrzeba wystawienia polskiej opery narodowej w warszawskim Teatrze Wielkim wydawała się oczywista. Po porażce poprzedniej inscenizacji Andrzeja Żuławskiego, która nie spotkała się z życzliwością ani wśród krytyków, ani wśród melomanów, oczekiwano "Strasznego dworu" porządnego, bez nadinterpretacji. Troszkę skansenowego...
Tym razem za tę operę zabrali się: Jacek Kaspszyk (kierownictwo muzyczne), Zofia de Inez i Sławomir Lewczuk (scenografia) oraz Mikołaj Grabowski - reżyser, po którym wiele sobie obiecywano.
Zapowiadał on, że chce zrealizować "Straszny dwór" klasycznie, nie uciekając od współczesnych odczytań, ale też ich nie forsując. I rzeczywiście, trzy akty zrealizowane są "po bożemu". Szczególnie dwa pierwsze mogą się podobać, choć wśród premierowej publiczności zdania były podzielone. Jest dworek - jak należy, choć tylko fasada się jakoś trzyma, a z jednej strony dachu już prawie nie ma. Są kontusze, futrzane czapy. Jest w końcu kilka typów sfrancuziałych, jakby z satyr Krasickiego albo komedii okresu Sejmu Wielkiego.
Pełno tu świetnych pomysłów reżysera, rodem z "Opisu obyczajów". Drobiazgi, jak np. dziewczyna z młotkiem naprawiająca dach (tak to już bywało w tych polskich losach - kiedy mężczyźni na wojnie, kobiety przejmują ich obowiązki..,), budują nastrój. Nie brakło utyskiwań na ponoć niewłaściwie rozegraną pierwszą scenę. Jak można "polskich wojowników" pokazywać jako pijaczków, kiedy deklarują właśnie swoje oddanie ojczyźnie? Grabowski sięga po swoją wizję czasów saskich. Scena "ślubów kawalerskich" akurat wydaje się jedną z lepszych. Ci nasi wojacy, systematycznie się znietrzeźwiający, coraz bardziej chwiejnym truchtem krążą po scenie, niosąc na rękach głównych bohaterów, wcale nie w lepszym stanie... Czy to aby nie część prawdy o nas? W akcie trzecim ślicznie rozwiązana jest scena z obrazami prababek, ale samo
wnętrze zaczyna niepokoić. Dlaczego tak dużo tu niewykorzystanej - i niepotrzebnej przestrzeni - jakby w jakimś fabrycznym warsztacie? W akcie czwartym, podczas mazura (pięknie zresztą zagranego i zatańczonego), uwagę skutecznie odwracają... niebieskie baloniki rzucane w publiczność. Trochę z innej bajki. A kuligowi goście (balet) odznaczają się "śnieżynkowymi", białymi strojami. Całość przypomina program sylwestrowy w polskiej telewizji lat 70. Kiedy zaś Miecznik wyjaśnia historię nazwy "strasznego dworu", na podeście pojawiają się pary tancerzy w strojach od szlacheckich po współczesne, młodzieżowe. Po co? Jeśli to jakiś symbol, to dla mnie mało zrozumiały.
Tak więc inscenizacji można zarzucić niekonsekwencję. Można też jednak bronić jej jako próby odświeżenia opery, która dziś jest już tylko legendą, ale nie za wszelką cenę. I pewnie zarówno widzowie krytyczni, jak i zwolennicy nowego przedstawienia będą mieli rację. Pół na pół...
Z muzyczną stroną przedstawienia jest podobnie. Są tu punkty bardzo mocne, ale także pewne niedoskonałości. W sumie jest nieźle, choć apetyty były większe.
Na scenie jaśnieje Adam Kruszewski, rewelacyjny Miecznik. Piękny baryton i świetne aktorstwo czynią z niego prawdziwego bohatera przedstawienia. Legendarny Andrzej Hiolski grał Miecznika, Adam Kruszewski nim jest. Wspaniałe i wokalnie, i scenicznie są obie dziewczyny. Jadwiga Anny Lubańskiej i Hanna Iwony Hossy są zgranym duetem aktorskim. Zawadiackie, prawdziwe kobietki, które wiedzą, czego chcą. A chcą dwóch panów - Dariusza Stachury (Stefan) i Jacka Janiszewskiego (Zbigniew), których występ do historii polskiej sceny operowej nie przejdzie, ani jako wielki sukces, ani jako wielka porażka. Tak jak cały spektakl.