Miłość z dworkiem w tle
Polska opera narodowa ostatnim razem zagościła na scenie warszawskiego Teatru Wielkiego na krótko. Inscenizacja Andrzeja Żuławskiego zeszła z afisza po 15 przedstawieniach, otoczona nie najlepszą sławą. Tym razem "Straszny dwór" wyreżyserował Mikołaj Grabowski, specjalista od teatralne] staropolszczyzny.
Trudno nazwać Polskę krajem szczególnie rozmiłowanym w operze. Mieliśmy co prawda sporo kompozytorów parających się tym gatunkiem, ale o większości słusznie zapomniano. Ich utwory albo poginęły w czasie historycznych zawieruch i znane są dzisiaj tylko fragmentarycznie, albo z powodu nikłych wartości artystycznych nie nadają się do wystawiania. Wyjątkiem jest Moniuszko, którego dwie najważniejsze opery: "Halka" w dwóch wersjach i "Straszny dwór" pojawiają się regularnie na scenach - głównie polskich. Mimo starań (przede wszystkim nieocenionej popularyzatorki dzieła Moniuszki Marii Fołtyn) kompozytor nie znalazł się w stałym repertuarze ważnych scen światowych. Więcej szczęścia miała "Halka", gdyż konflikt w niej zawarty zdaje się bardziej uniwersalny - zawiedziona miłość biednej dziewczyny jest wszak bardziej zrozumiała dla każdego niż dylemat: "miłość czy ojczyzna".
Kiedy powstawał "Straszny dwór" (prapremiera odbyła się 28 września 1865 roku), to pytanie było dla Polaków żywe. Zakończyło się właśnie Powstanie Styczniowe, więc, choć ubrana w kostium leciutko nostalgicznej komedii, opera ta stała się manifestacją uczuć patriotycznych. Kiedy bowiem Stefan i Zbigniew podejmują ślub bezżeństwa ("Nie ma niewiast w naszej chacie"), nie są męskimi odpowiednikami Fredrowskich Klary i Anielci. Wolą żyć bez ukochanych, aby nic nie trzymało ich z dala od patriotycznych obowiązków. Trzeba wszak ruszać do boju, "na skinienie oddać krew", jak głosi aria Miecznika.
Panny zaś, w których nie bacząc na śluby się zakochają, oddadzą serce tylko prawdziwym bohaterom, a nie kłamcy i tchórzowi Damazemu.
Ten narodowy wydźwięk "Strasznego dworu" próbował przywrócić Andrzej Żuławski, kiedy w 1998 roku realizował utwór na scenie Teatru Wielkiego. Miała to być metafora polskich losów... Opera tego nie udźwignęła, a publiczność wolała oglądać tradycyjne inscenizacje niż mocno naturalistyczną i symboliczną wizję Żuławskiego.
Wszystko wskazuje na to, że Mikołaj Grabowski spełni oczekiwania. Reżyser, zaprawiony w bojach z trudną materią staropolską w teatrze, zdaje się gwarantować powodzenie przedsięwzięcia. Ma na koncie "Pamiątki Soplicy" Seweryna Rzewuskiego i dwie części "Opisu obyczajów" Jędrzeja Kitowicza. I choć drugi spektakl z tego cyklu (w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie) zbierał mniej pochwał od recenzentów niż pierwszy (w Teatrze STU), publiczność na oba waliła drzwiami i oknami.
Rzecz szczególna, bo pod pozorami zabawy Grabowski pokazywał w nich polskie wady, dobrze znane nie tylko z historii. Zrezygnował nawet ze szlacheckich kostiumów na rzecz wystylizowanych "polskich typów prowincjonalnych".
- Próbuję odpowiedzieć na pytanie, jaki tamten Polak był naprawdę? Co kierowało jego życiowymi decyzjami? Jakie zasady wyznawał, a jakie były tylko szyldem dla jego moralnych nadużyć? - mówi reżyser o swoich doświadczeniach teatralnych.
Grabowski debiutuje na scenie operowej. Deklaruje, że jego "Straszny dwór" jest jednak przede wszystkim historią miłosną, nie pozbawioną korzeni w tradycji Soplicowa czy komedii Fredry. W przeciwieństwie do większości realizacji, nie zmieniono tym razem porządku spektaklu. Najczęściej słynnego mazura przesuwa się do finału (wszak finał powinien być huczny i z przytupem!). Zgodnie z wersją autorską, przedstawienie kończy scena oświadczyn.
- Myślę, że nie ma sensu uciekanie od współczesnych treści tej opery, ale też nie ma sensu uwspółcześnianie na siłę "Strasznego dworu" - mówi Mikołaj Grabowski.