Moniuszko z balonikami
Nie będzie w tym chyba nic zaskakującego, jeżeli powiemy, że na premierę nowej inscenizacji Moniuszkowskiego "Strasznego dworu" w warszawskim Teatrze Wielkim czekano ze szczególnym zainteresowaniem i napięciem.
Nie ulega bowiem wątpliwości, że każdorazowe wystawienie tej narodowej arcyopery jest dla przygotowującego je teatru, jak też dla jego widzów - a przynajmniej powinno być - prawdziwym świętem; tutaj zaś, szczególnie po nieporozumieniu z poprzednią inscenizacją sprzed 3 lat, mieliśmy prawo żywić nadzieję, że wreszcie zobaczymy - i usłyszymy - spektakl naprawdę piękny, zgodny przy tym z duchem treści dzieła i klimatem jego wspaniałej muzyki.
Jednakże oczekiwania te i nadzieje w części tylko można uważać za spełnione. Istotnie - zgromadzono troskliwie najlepszą chyba obsadę śpiewaczą, jaka w obecnym czasie mogło być do dyspozycji. Aż z Wiednia przyjechała znakomita Stefania Toczyska, aby kreować w tym przedstawieniu rolę Cześnikowej, co też uczyniła z należnym wdziękiem i elegancją, ślicznie przy tym swą partię śpiewając. Na szczere pochwały zasłużył z pewnością świetny bas Romuald Tesarowicz, jako klucznik Skołuba (zaczął zbierać rzęsiste oklaski już w środku swojej arii o starym zegarze), jak też odnosząca ostatnio liczne międzynarodowe sukcesy młoda poznańska sopranistka Iwona Hossa ( Hanna), Anna Lubańska (Jadwiga) oraz Zbigniew Macias (Maciej), zaś Adam Kruszewski w wielu momentach ujmował kulturą i szlachetnością interpretacji centralnej dla całej opery partii Miecznika. Że zaś w ogromnej przestrzeni naszego teatru nie wszystkie głosy były należycie słyszalne, że wybitnie skądinąd utalentowani młodzi śpiewacy - Dariusz Stachura i Jacek Janiszewski jako Stefan i Zbigniew przy niewątpliwych zaletach pozostawili jednak pewien niedosyt - to już trudno...
Pięknie śpiewały chóry przygotowane przez Bogdana Golę, a Jacek Kaspszyk przy dyrygenckim pulpicie dbał skutecznie o należną czystość i precyzję gry orkiestry; pięknie też poprowadził m.in. kunsztowny septet z chórem w drugim akcie opery. Szkoda tylko, że niektóre tempa były tak szybkie, iż zatracała się wyrazistość śpiewanych tekstów, inne znowu - przesadnie rozciągnięte w czasie.
Gorzej, niestety, jest ze wspomnianym już na początku "duchem i klimatem" przedstawienia Moniuszkowskiej opery, która ma wyraźne kulminacje - liryczno-miłosne, ale także (a może przede wszystkim) obyczajowe i patriotyczne. Wybitny reżyser teatralny Michał Grabowski na gruncie opery jest człowiekiem nowym, choć się przyznaje do muzycznych koneksji; wydaje się też, że nie zdołał odczuć należycie muzycznego rytmu spektaklu. Nie poprowadził na scenie z odpowiednią troskliwością śpiewaków, którzy przecież nie są zawodowymi aktorami, stąd też niektóre postacie wypadły trochę bezbarwnie, albo przybrały charakter nie pasujący do treści opery. W ogóle zaś, nie miał chyba reżyser wyraźnie skrystalizowanej koncepcji przedstawienia i stąd m.in. niepotrzebne przegięcia stylu szlachetnej komedii w kierunku burleski albo nawet farsy (karykaturalni lokaje Cześnikowej, włóczęga-pijak wałęsający się za wojskiem i pośród wiejskiego ludu).
W drukowanym wywiadzie Grabowski zaznaczył, iż pragnąłby wyeksponować w swym spektaklu wątek miłosny, usuwając nieco w cień elementy historyczno-patriotyczne, w domyśle jako mniej istotne dzisiaj, w wolnym kraju. Bieda jednak w tym, że epizody miłosne wypadają tu właśnie raczej blado lub groteskowo. Piękne zaś słowa Miecznika o wzorcu rycerza-patrioty, gotowego zawsze do poświęceń dla dobra Ojczyzny (czyż mimo wszystko nie są one zawsze aktualne?) tracą moc oddziaływania, gdyż w trakcie jego wielkiej arii tłum dziewcząt zabawia się w najlepsze laniem wosku bez szacunku dla pana domu, a i własne córki nie zanadto się jego słowami (o swych przyszłych mężach!) przejmują.
Dla odmiany w prologu rycerskie pożegnanie obu braci z towarzyszami z chorągwi pancernej i wznoszone przy tej okazji toasty przeradzają się niepotrzebnie w karczemną pijatykę, w której ginie zarówno patriotyczny poryw, jak i subtelny humor tej sceny.
Nie wprowadzając właściwego nastroju i dekoracje (dworek Stefana i Zbigniewa to prymitywna makieta z widniejącymi w oddali wściekle zielonymi łąkami). Za to wielobarwne kostiumy są naprawdę piękne. Nie przygotowany sceniczne mazur w ostatnim akcie (dlaczego cały w bieli?!) przechodzi bez właściwego wrażenia, a dopełnia nieszczęścia rój baloników spadających nagle spod sklepienia po owym mazurze, ale przed końcem opery i w oczywisty sposób rozpraszający uwagę widzów. Ci mniej wyrobieni zaczęli się w najlepsze owymi balonikami bawić, choć przedstawienie trwało.
Tak więc na prawdziwy "Straszny dwór" na reprezentacyjnej scenie, gdzie sam Stanisław Moniuszko był ongiś muzycznym dyrektorem, wypadnie nam jeszcze poczekać. Chociaż - może zbyt wiele wymagamy od dzisiejszych artystów, mając ciągle w pamięci mistrzowskie kreacje ich wielkich poprzedników, którym doprawdy niezmiernie trudno jest dorównać?