Artykuły

Narodowa szopka

ndrzej Żuławski, polsko-francuski reżyser filmowy o światowej renomie, zadebiutował jako inscenizator opery. W gmachu teatralnym, dodajmy dla jasności, gdyż twórca "Szamanki" ma już za sobą znaną i u nas ekranizację "Borysa Godunowa" (1989). Na scenie Teatru Narodowego (Sala Moniuszki) Żuławski przedstawił własną wersję "Strasznego dworu".

Najnowsza inscenizacja klasycznego dzieła polskiej sceny operowej, jakkolwiek rozbrzmiała radośnie i świeżo, tyleż samo mnie zachwyciła, co i zirytowała. Dziełem tym Andrzej Żuławski po raz kolejny udowodnił, że jest niedoścignionym mistrzem w kreowaniu emocji widzów.

Zapowiadało się smacznie. Oto na kurtynie pod dwugłowym carskim orłem napis cyrylicą oznajmił premierowej publiczności, że jest to

"spiektakl dla cienzury".

Z lewej strony proscenium miejsca przy stoliku zajęli czterej umundurowani carscy urzędnicy. Kurtyna poszła w górę.

Ten śmiały zabieg "teatru w teatrze" - oczywiste nawiązanie do prawdziwych perypetii "Strasznego dworu" z carskimi cenzorami przed prapremierą (28 września 1865 r.) - miał rozliczne konsekwencje. Z całą pewnością podgrzewał temperaturę spektaklu. Artyści otrzymali bowiem szansę grania przeciw komuś - przeciw znienawidzonemu wrogowi, zaborcy.

Często jednak ów pomysł kłócił się z elementarnym poczuciem już nie logiki nawet, lecz zdrowego "chłopskiego" rozsądku. Naród bez państwa, leczący świeże rany po upadku powstania styczniowego, manifestował swój patriotyzm rozmaicie. Niekiedy wzruszająco albo i naiwnie. Daleko inaczej wszakże niż to ukazał Andrzej Żuławski.

Oficjalni reprezentanci carskiego samodierżawia mieli np. możliwość obejrzenia w teatrze obozu polskich powstańców. W libretcie opery, pióra Jana Chęcińskiego, są to jednak "towarzysze pancerni", a więc XVII-, XVIII-wieczna husaria. Pokazanie w 1865 r. polskich powstańców nie mogło mieć miejsca, bo równałoby się politycznemu samobójstwu i na wstępie skazywało utwór na sceniczny niebyt. W tych samych kategoriach należy potraktować wyczyn artysty kreującego postać Miecznika, który

w porywie patriotycznego uniesienia

trzaska laską w cenzorski stolik. Toż to nie patriotyzm, a zwyczajna głupota i tani teatrzyk.

Na szczęście mieliśmy także do czynienia teatrem prawdziwie wielkim. Odkrywczo brzmiały słowa: "Mam to - co chcę, bom wolny jak ptak", wyśpiewane w powstańczym obozie przez Zbigniewa... wspartego na kuli, z głową owiniętą zakrwawionymi szarpiami. Przejmująco zabrzmiała też pieśń o cichym domku modrzewiowym, otoczonym cieniem drzew. Stefan, Zbigniew i Maciej wykonali ją wśród opalonych bali ażurowej konstrukcji strawionej ogniem ojcowizny. Surrealistyczna ironia tych scen była aż nadto czytelna.

Nie dziwił pomysł ubrania Pana Damazego, rywala młodych stolnikowiczów, w mundur carskiego czynownika, ani wprowadzenie dwóch rodzajów broni: przezroczystych atrap dla postaci scenicznych, i prawdziwych "giwerów" dla interweniujących wprost na scenie rosyjskich sołdatów. To kolejne odwołanie się do historii - w latach pisania przez Moniuszkę "Strasznego dworu" wojskowe namioty zaborcy sąsiadowały z Teatrem Wielkim.

Niestety, sytuacja namnożenia przez inscenizatora kolejnych wariantów "teatru w teatrze" przestała się poddawać kontroli czystego rozumu. W końcu kompletnie nie można było się połapać, dlaczego droga wiedzionych na Sybir polskich zesłańców musiała wypaść akurat w poprzek sceny, w bezpośredniej bliskości czasowej wjazdu na sceniczny peron białej (szalonej?) lokomotywy i wyprowadzenia pod ruskimi bagnetami polskiego baletu, który brawurowo odtańczył słynnego mazura. Notabene Żuławski, usilnie walczący z patyną utrwalonego kanonu wystawiania "Strasznego dworu" zgodził się ubrać tancerzy w wytworne czarne fraki, po europejsku, jakby niepomny słów Miecznika, by "kontusza ni żupana nie zamieniać w obcy strój".

Najwięcej zastrzeżeń wzbudziły we mnie jednak przeszczepione na scenę

filmowe sposoby budowania napięć.

Ostatecznie zgodziłbym się na pomysł puszczania z rzutnika wizerunków rycerzy w scenie lania wosku podczas panieńskich wróżb Hanny i Jadwigi. Reżyser poszedł wszak "na całość". Otrzymaliśmy dęty narodowy wideoklip, w którym kajdany niewoli narodowej i alegoryczne sceny z płócien Grottgera, Malczewskiego czy Kossaka rywalizowały o lepsze z fotosami "Dziadka" Piłsudskiego, dokumentalnymi zapisami kronik filmowych, bądź wyimkami filmów fabularnych z wyobrażeniem husarskich i ułańskich szarż. Nachalność skojarzeń narodowej szopki przypominała jako żywo najgorsze wzorce publicystyki PRL, cóż z tego, że a rebours...

Uwyraźniło się to na dobitkę w finałowej "grubej kresce". Wyćwiczonym ruchem biało-czerwona opaskę założyli sobie na rękaw zarówno rycerscy stolnikowicze: Stefan, Zbigniew, jak i ich rywal - pozbawiony charakteru, dwulicowy intrygant Damazy. Gorzko ironizujący Żuławski przybliżył poczciwy i ugłaskany zazwyczaj "Straszny dwór" naszym czasom. Przy okazji niezwykle inteligentnie ustawił krytyków na pozycjach cenzorów. Bo czym tak naprawdę różni się recenzent, który ma zastrzeżenia do spektaklu, od wymachującego łapskami i wrzeszczącego "niet" carskiego urzędasa?

Na szczęście wszelkie "ale" wynagradza muzyczna strona spektaklu. Dorota Radomska (Hanna), Dariusz Stachura (Stefan), Krzysztof Borysiewicz (Zbigniew), Zenon Kowalski (Maciej) i dyrygent Piotr Wajrak wolną od rutyny mocą swego talentu potrafili uwiarygodnić niestereotypową inscenizację Andrzeja Żuławskiego, na którą, bezwzględnie, warto się wybrać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji