Artykuły

Hamlet w Syrenie

- Oczywiście, że teraz jest trudniej zdobyć pieniądze na ambitną sztukę, ale myślę, że jeżeli Artyści proszę zapisać przez duże a - mają coś do powiedzenia, to powiedzą. Nawet za trzy grosze - mówi WOJCIECH MALAJKAT, aktor, dyrektor artystyczny Teatru Syrena w Warszawie.

W pana dyrektorskim gabinecie w Teatrze Syrena wisi sześć zdjęć Jerzego Grzegorzewskiego...

- Jeszcze tam za mną jest kilka. W sumie będzie kilkanaście portretów.

I jeszcze tapeta w laptopie. Też zdjęcie Grzegorzewskiego.

- Tak, to z prób "Hamleta" według Wyspiańskiego, 2003 r. Do tego "Hamleta" Grzegorzewski wybrał mnie już całkiem świadomie.

Cytuję: "Z doskonałą równowagą pomiędzy słowem a sytuacją, założoną przez reżysera, prowadzi on swoją postać przez cały spektakl". Pamięta pan, o kim tak pisano?

- Nie.

1986 r. Teatr Studio Jerzego Grzegorzewskiego, "Hamlet" w reżyserii Guido de Moora. Pan w roli tytułowej.

- O mój Boże! To było 27 lat temu.

Miał pan 23 lata i przeszedł do historii jako jeden z najmłodszych Hamletów.

- Nie najmłodszy?

Stanisław Brejdygant też miał 23 lata, gdy w 1960 roku zagrał Hamleta w teatrze w Koszalinie.

- Tak? A, no to jesteśmy razem najmłodszymi Hamletami.

Jak to się stało, że to pan zagrał Hamleta w Teatrze Studio u samego Jerzego Grzegorzewskiego? To był jeden z najgenialniejszych polskich reżyserów w drugiej połowie XX wieku. Gdy umarł, "Tygodnik Powszechny" pisał: "To była wyspa w archipelagu polskiego teatru zupełnie odrębna, oblana wielkim morzem, które dzieliło ją od innych lądów. Panował na niej Król-Duch, poeta, niebywale arystokratyczny, oderwany od szybkiego rytmu zdarzeń, wsłuchany w rytm rzeczy istotnych i własne wizje, tworzący stale nowy świat z przedmiotów przeniesionych, wyjętych z ich codziennego kontekstu, czasem bardzo wzniosłego, które w teatrze jego wyobraźni nabierały nowej mocy, zaskakiwały siłą rażenia. Wyspy już nie ma. Odys powrócił do Itaki jedyną możliwą drogą, przez śmierć. Bardzo ubyło teatru w Polsce".

- No tak, to wszystko prawda. Wtedy, w 1986 r., gdy pierwszy raz usłyszałem, że coś takiego jak "Hamlet" w Teatrze Studio majaczy na horyzoncie, nie mogłem się pozbierać. Dosłownie. Ale od początku. Bo najpierw to się sam chciałem angażować u dyrektora Grzegorzewskiego. W lutym 1986 r. pojechałem do Warszawy do niego, do teatru. Spojrzał, się skrzywił i powiedział: "Nie ma etatu". Ale koło kwietnia nagle odebrałem telefon od mojej profesorki ze szkoły teatralnej Ewy Mirowskiej, że jest u niej w mieszkaniu dyrektor Grzegorzewski i chce się ze mną zobaczyć. Szuka Hamleta, ona mu mnie poleciła. I źle, że to powiedziała, bo ja się tak przejąłem, że się zgubiłem w Łodzi, w mieście, w którym studiowałem cztery lata. Zgubiłem się w drodze do jej mieszkania, w którym wielokrotnie bywałem. Z nerwów. Dzwoniłem do niej po drodze - a nie było komórek, więc z budek telefonicznych - opowiadałem, co widzę, a ona mnie pilotowała. Jak to dziś pani opowiadam, wiem, że ludzie mogą w to nie uwierzyć. Ale tak było. Więc kiedy już dotarłem, 40 minut spóźniony, Grzegorzewski stał w płaszczu, nie mógł dłużej czekać, wychodził. Był wkurzony. Ale wszedłem, Grzegorzewski znowu się skrzywił na mój widok, bo sobie przypomniał tego samego gościa, co był u niego kilka miesięcy wcześniej. W końcu powiedział: "No dobrze, to ja pana angażuję". I wybiegł. No i tak się zaczęło.

Dlaczego tak się wtedy krzywił na pana widok?

- Grzegorzewski lubił charakterystycznych aktorów: dwumetrowego blondyna albo faceta z za dużym nosem. A ja byłem wtedy akurat. Myślę więc, że Hamletem zostałem trochę z przypadku, a trochę dzięki Ewie Mirowskiej.

21 lat współbycia - to pana określenie - z Jerzym Grzegorzewskim.

- Jeszcze za chwilę. Bo potem przyjechałem na pierwszą próbę do Warszawy. I się spóźniłem. Znowu. A ja jestem Niemcem półkrwi, ojciec jest Niemcem, i jestem niezwykle punktualny i uporządkowany. Ale to pociąg się spóźnił. Pamiętam, że lało. I ja, objuczony licznymi tłumaczeniami "Hamleta", żeby poważnie wyglądać, biegiem co sił z Centralnego do Pałacu Kultury i Nauki. Na tych śliskich marmurowych płytach się wywróciłem w jakąś kałużę. Pękło mi jedno szkło w okularach. I taki mokry, brudny, z utytłanymi "Hamletami"wszedłem na próbę. Usłyszałem tylko jęk straszliwy zgromadzonych kolegów. A tam same gwiazdy: Jerzy Zelnik, Ela Kijowska Reżyser Guido de Moor zobaczył mnie wtedy pierwszy raz. Więc ja, żeby nie robić zamieszania, czym prędzej usiadłem na pobliskim krześle. A tam stała szklanka z herbatą. A jak zacząłem czytać rolę, to umilkli wszyscy. A zazwyczaj gwar panuje. Taki test, co to ja niby tam umiem.

I? Co pan umiał?

- Premiery nie pamiętam i już nigdy chyba nie odzyskam tego dnia. To były nerwy i emocje. Dom był pełen ludzi, przyjaciół, przyjechali mnie zobaczyć. Więc poszedłem na spacer, nie wiem dokąd.

No i potem się zaczęło to współbycie z Grzegorzewskim. Bo od razu dał panu etat.

- O, rany! To ja już jestem dłużej na scenie, niż wtedy miałem lat.

Z Grzegorzewskim się przyjaźniliście?

- Nasza przyjaźń wyrosła na gruncie zawodowym. Pewna intymność między nami była, pracowaliśmy właściwie bez słów. Takie porozumienie dusz. Cudowne. On uczył bycia artystą.

Uczył, że śmiertelną chorobą w sztuce jest banał. Że nie wolno sobie pozwalać na odruch w budowaniu przedstawienia, roli, sztuki, bo impuls wszyscy mają taki sam. Że sztuka nie może być tym, co czują wszyscy, że ma być tropem, który się zostawia i za którym publiczność ma podążać w napięciu, niecierpliwie oczekując tego, co się za chwilę wydarzy. Grzegorzewski nienawidził banału. I tym mnie zaraził. A ja zarażam tym moich studentów.

"Wydzierał to coś z trzewi. I to bolało". To pan o Grzegorzewskim.

- Jego praca! Była cudowna, ja to mogłem oglądać godzinami. Mnie nie przeszkadzało, że nic nie mówił, że siedział i myślał. Były takie próby, że przez cztery godziny nic się nie działo, a potem nagle w ostatniej minucie rodziła się ogromna część przedstawienia. Byli koledzy, których niecierpliwość zżerała i tego nie wytrzymywali. Dla mnie to było objawienie.

Próbuje pan go naśladować w swoim teatrze?

- Jego wrażliwość, wyobraźnia - nigdy tego nie będę nawet próbował naśladować. Nie ma powodu. Natomiast ta czułość, taka troskliwość dla sztuki, w ogóle dla ludzi, z którymi się pracuje, była zniewalająca Jasne, że bym chciał być jak on. Grzegorzewski to wielka Sztuka i wielki Artysta. Wie pani, pisane wielką literą.

Patrzę na te jego portrety porozwieszane wokół pana.

Przyprowadził pan Grzegorzewskiego tutaj, do Teatru Syrena uchodzącego za rozrywkowy. Do siebie.

- Nie wiem, czy on by chciał. Ale tak się stało, jest tu ze mną. I pilnuje, żebym nie wdał się w banał, w taniość, w oczywistość.

Nie wdał się pan?

- Pewnie nie do końca. Nie zawsze się wszystko udaje. Grzegorzewski nigdy nie godził się robić nic pod dyktando publiczności, czasu, mód, trendów, gustów, recenzentów. I tego też się nauczyłem. Że nie wolno ani schlebiać publiczności, ani się podlizywać, ani czekać na jej

dyspozycje. To my, artyści, musimy decydować, kto ma się śmiać na widowni i kiedy oraz kto ma zapłakać i kiedy.

W Teatrze Syrena często musi się pan godzić na dyktat publiczności?

- Jestem już w wieku, w którym nic nie muszę. Na szczęście. Nie traci pan na tym?

- Nie.

Przed 1989 r. było łatwiej być artystą niezależnym od komercji?

- Ależ skąd! Taniocha była zawsze. I sztuka, taka przez duże S, była zawsze. Oczywiście, że teraz jest trudniej zdobyć pieniądze na ambitną sztukę, ale myślę, że jeżeli Artyści proszę zapisać przez duże a - mają coś do powiedzenia, to powiedzą. Nawet za trzy grosze.

Powiedział pan, że pan przyszedł do Syreny na dyrektora przez Grzegorzewskiego.

- Bo tak było. Po jego śmierci, to był 2005 r., nie mogłem się pozbierać, tak po ludzku i artystycznie, nie miałem alternatywy. Spotkania z innymi reżyserami - nikomu nic nie zarzucam, ale to nie były przygody artystyczne takie, jaką przeżywałem z Grzegorzewskim.

Ale dlaczego Syrena? To jest taki teatr, do którego Grzegorzewski nie chodził.

- No nie chodził. Syrena ma garb, który jest strasznie dotkliwy - to dzisiaj czuję - garb gorszego teatru. Cztery lata tu jestem i oczywiście to już jest zupełnie inne miejsce. Jestem o tym przekonany. Wystawiliśmy "Skazanych na Shawshank", "Lawrence&Holloman", Holloman","Klub hipochondryków", "Pajęczą sieć", "Przebudzenie". Zrobiliśmy jeszcze "Trenera życia", "Hallo Szpicbródka", "Plotkę". Co roku organizujemy urodziny, zresztą z "Gazetą Wyborczą", Leszka Kołakowskiego, był jubileusz Kazia Kutza, Barbary Krafftówny. No i jubileusz Znaku.

Nie może tu być miejsca dla banału, taniochy, oczywistości i jednoznaczności.

Ale i tak, gdy przychodzą do mnie młodzi aktorzy, którzy nie mają prawa pamiętać, co tu się kiedyś działo, to w swoim CV wpisują wielkimi literami, że potrafią "tańczyć i śpiewać". Muszą wiedzieć to od swoich profesorów, którym nagle wpada do głowy, żeby radzić młodym, że jak bardzo dobrze tańczą i śpiewają, to się nadają do Syreny.

Często pana pytają, dlaczego Hamlet dyrektoruje Syrenie?

- Czasem pytają. I nie wiem dlaczego. Że nie wypada Hamletowi przekroczyć tego progu? Nie ma we mnie rozdarcia, ani moralnego, ani etycznego, ani artystycznego. Pokazuję, że Hamlet sprzed 27 lat może spróbować zrobić coś sensownego z takim miejscem jak Syrena. I próbuję.

"Czarodziejska góra" Tomasza Manna? Ile razy pan czytał?

- Wiele. Nie dość, że to piękna książka, moja ukochana, to czasem robię fragmenty ze studentami.

Grzegorzewski chciał to wystawić.

- Tak, spotkałem go na korytarzu, jakieś trzy, dwa tygodnie przed śmiercią, i powiedział, że chce zrobić "Czarodziejską górę". I że nic tam nie ma dla mnie. Właściwie to się cieszę, że ten spektakl nie powstał. Bo ja oczywiście chciałbym Hansa Castorpa zagrać.

Dlaczego pana nie chciał?

- Widocznie wtedy zakochał się w kimś innym.

Może pan wystawi "Czarodziejską górę"?

- To byłoby nieprzyzwoite, szczyt kabotyństwa. Chyba żebym kogoś namówił, żeby to wyreżyserował? Ale jak miał to reżyserować Grzegorzewski, będzie bardzo trudno znaleźć kogoś, kto by się w mojej wyobraźni mógł z tym zmierzyć, komu mógłbym tak jak Grzegorzewskiemu zaufać.

"Byćko-żyćko" pan mówi. Co to jest?

- Taniość, tandeta, banał. Coś, czego sztuka nienawidzi i powinna nienawidzić. Trzeba temu dawać odpór. Z całej siły daję, robię, co mogę, w tej sprawie. Nie zawsze się udaje. Nie zawsze aktorzy chcą się w taką przygodę artystyczną wdać, w której nie będzie tego. Dziś aktor za bardzo jest uzależniony od seriali, a tam jest właśnie to "byćko-żyćko".

Pan nie gra w serialach?

- Jak to nie? Grałem. W "Czterdziestolatku" i w "Codziennej".

A dlaczego pani pyta?

Bo dziś aktorzy żyją serialami i z seriali.

- Żadna praca nie hańbi.

Po co ludzie przychodzą do teatru?

- Po wzruszenie, uśmiech, refleksję i wściekłość. Po wszystkie emocje.

Janusz Zaorski twierdzi, że robienie filmów dla ćwierćinteligenta go nie interesuje, ale dla pół to już tak.

- Jestem za ambitny, żeby robić taniochę i tandetę. Jeśli sam się nudzę z tekstem jakiejś sztuki, to jej nie wystawiam.

Czyli reżyseruje pan dla inteligenta?

- Tak. Inteligent to znaczy wrażliwy. Wielu myśli, że inteligent musi mieć łeb jak sklep, i to z półkami. Chyba nie tylko o to chodzi - najważniejsza jest wrażliwość. Wrażliwość na wszystko. Na ludzi, na świat, na przyrodę, na sztukę.

Na politykę?

- Tak.

Na wybory pan chodzi?

- Chodzę. Jestem wychowany w duchu obywatelskim.

Ma pan na kogo głosować? Bo źle pan mówi o politykach. Że małostkowi, zawistni, chciwi, bez wyobraźni...

- No tak. Od wielu lat głosuję na mniejsze zło. Bolesny kompromis, ale tak mnie denerwuje postawa ludzi, którzy nie chodzą na wybory, a potem mówią, że jest wszystko źle. To jest głupie. Ci, którzy nie głosują, powinni się zamknąć.

Połowa nie chodzi na wybory.

- No i ta połowa nie ma prawa się wypowiadać w tej sprawie.

To mniejsze zło to co?

- Platforma.

Nie głosował pan na PiS?

- Nigdy mnie nie urzekła żadna idea PiS. Nigdy. Jak pani zapisze, że się nie zawahałem ani chwili.

Może z wykrzyknikiem? "Nigdy!".

- Dobrze, bo chciałbym, żeby czytelnik wiedział, bo to dla mnie ważne.

Na wiosnę zeszłego roku Redbad Klijnstra reżyserował u pana dramat brytyjskiej autorki Shelagh Stephenson "Przebudzenie". On broni hipotezy o zamachu pod Smoleńskiem.

- Nie rozmawiamy o tym. Ale wiem, co myśli. Czytałem jego wywiad w "Wyborczej". Parę razy mnie krew zalała, np. kiedy Redbad rozgrzesza tamtą stronę, kiedy broni ich prawa do mówienia tego wszystkiego o katastrofie. A przecież nikt im nie odbiera tego prawa. Nikt nie jest kneblowany w moim kraju. Po prostu nie jest! Wszystko, co mają do powiedzenia, mówią. Wiem, co myślą. Mają swojej dzienniki, tygodniki, blogi, radia, telewizję. Więc Redbad nie ma racji, jego rozumowanie nie bardzo ma sens.

Redbad 10 kwietnia zeszłego roku manifestował w towarzystwie takich np. haseł wypisanych na transparentach: "Komorowski zdrajca Polski", "Znajdzie się kij na Tuska ryj:, "Sikorski won z Polski".

- No właśnie, czyli przeszli przez całe miasto z tymi hasłami. Nikt im tego nie zabronił.

Jest pan ciekaw ludu smoleńskiego?

- Ja jestem artystą, ja jestem ciekaw wszystkiego. Ale ja ich po prostu nie rozumiem. Co nie znaczy, że wyciągam nóż i ich zaczynam za to siekać. Nie rozumiem, ale mam do tego prawo.

Chcą, żeby sprawiedliwości stało się zadość, żeby znaleźć winnych zamachu pod Smoleńskiem. I ukarać.

- Przecież oni już tych winnych mają. Mówią, że to rząd Tuska jest winny. A przecież nie stało się nic takiego, co by choćby uprawdopodobniało tezę o zamachu. W państwie demokratycznym chyba musi być jakiś dowód na zbrodnię, by ukarać zbrodniarza?

Ma powstać film o tej katastrofie. Antoni Krauze ma wyreżyserować. Marian Opania odmówił udziału. "Nie mam zamiaru im [PiS-owi] pomagać w nakreślaniu ich bzdurnych przekonań. To, co oni uznają, czyli że w Smoleńsku doszło do zamachu, jest bzdurą - tłumaczył Opania. - Nie będę brał udziału w rzeczy, która przypuszczalnie będzie szła w tym kierunku. Problemem nie jest sam Lech Kaczyński, do którego miałem pewien rodzaj sympatii, ale jego całkowite uzależnienie od Jarosława Kaczyńskiego", który jego zdaniem "wykorzystuje niedobre odczucia społeczne i jest do cna cyniczny". Pan zagrałby w takim filmie?

- Obawiam się, że film o Smoleńsku będzie drzazgą, opowie się po jakiejś jednej stronie. A jeśli tak, to bym nie zagrał.

Ale to tylko film.

- No nie. Ten film powstanie, żeby ranić, ja bym nie chciał ranić. Ja bym chciał, żeby to cierpienie wreszcie znikło. Bo oni cierpią strasznie. I to rozumiem. Bo mnie tego dnia nie chciało się żyć, nie wiedziałem, co się dzieje, straciłem orientację, myślałem: mój kraj stanął nad przepaścią. Czyli wtedy byłem jak oni. Ale jestem racjonalnym człowiekiem, przyszedł moment, kiedy zacząłem pojmować, co się stało. A oni nadal rozumu do siebie nie dopuszczają. Ktoś tym ich cierpieniem kieruje. Tego właśnie robić nie wolno, trzeba dać tym ludziom wreszcie odpocząć. Jak w każdej żałobie przychodzi taki moment, że człowiek powoli zaczyna się uspokajać. A im nie dają ludzie się uspokoić. Cały czas ich tarmoszą.

Lubi pan Polskę?

- A kogo mam lubić, jak nie swój kraj? Ja jestem stąd, tu się urodziłem. Miałbym nie lubić swojej ojczyzny? Miałbym się obrażać, jak coś mi się nie spodoba? Lubię Polskę, lubię Polaków.

Ma pan 50 lat.

- Ja już jestem stary.

Tak się pan czuje? Przecież mówi pan: żyję pełnią życia.

- No tak, czuję się o 25 lat młodziej, ale wiem, że jestem już nawet za połową swego życia. Nie jestem młody, że się tak wyrażę, rocznikowo, natomiast jestem bardzo młody cały, w sobie. I po pięćdziesiątce chyba nic się nie zmieni? To nie jest Rubikon? Myślę, że nie.

Pańscy przyjaciele - Zbigniew Zamachowski, Piotr Polk - są starsi. Jak to przeżyli?

- Zamachowski starszy o dwa lata, Polk - o rok. Ciężko. Byli załamani, nie mieli poczucia sensu, stracili bezpowrotnie swoją młodość. Musiałem ich pokrzepiać. Liczę teraz na nich.

Żarty...

- Pewnie, że żarty. Żyję pełnią życia.

Pełno to ma pan posad: dyrektor artystyczny, dyrektor naczelny, reżyser, aktor, wykładowca szkoły teatralnej...

- ...ojciec, mąż. To są bardzo ważne role.

Restaurator.

- Już nie.

Właściciel kina.

- Już od tego roku nie. Po prostu nie opłacało się, nie mogliśmy tego hobby przedłużać. Ale tak, mam dużo pracy. I nie cierpię z tego powodu. Przeciwnie, biorę to wszystko sobie na głowę, bo wiem, że mogę. Dookoła mnie sporo jest ludzi, którzy naprawdę dużo pracują i mają z tego satysfakcję.

Jest pan szczęśliwym człowiekiem?

- ...tak. Tylko jak tę intonację pani zapisze? Bo to nie było takie otwarte "tak".

Może "taak"?

- Tak, poproszę, żeby było słychać wahanie. Nie chcę nikogo urazić, ale człowiek, który od razu przyznaje, że jest szczęśliwy, musi chyba być trochę idiotą. Ja wcale ze wszystkiego nie jestem szczęśliwy. Jest parę rzeczy, które mnie martwią. Na przykład ci politycy...

Z dziećmi się pan dogaduje?

- Mają osiem i dwanaście lat. Dogaduję się jak człowiek dorosły z dzieckiem. Nie zawsze jest pełne porozumienie, w wielu sprawach się nie zgadzamy. Nie uciekają na mój widok, nie spuszczają oczu, nie czują się niepewnie. To chyba jestem dobrym ojcem.

Czytał pan, jak były małe?

- Do dzisiaj czytam. Teraz "Hobbita".

Czyta pan jak aktor? Inscenizuje sceny?

- Nie! Tak się nie czyta książek. Czytam tak, żeby dzieci miały szansę uruchomić wyobraźnię. Gdybym ja im to wszystko zagrał i zainscenizował, to bym im odebrał kawał radości.

A co pan sam sobie czyta?

- Właściwie wszystko. Beletrystykę, sensację, ostatnio serię skandynawskich kryminałów, filozofów czytam, biografie. Po drodze wracam do "Czarodziejskiej góry", a ostatnio do "Czuła jest noc" Fitzgeralda.

Po co panu dom na Mazurach?

- Ja jestem z Mazur. Mam ten dom, żeby tam wrócić. Chyba że nie zdążę i gdzieś mnie szlag trafi tu, po drodze. Ale chciałbym tam wrócić. Odnajduję tam to, co miałem zawsze przez całe dzieciństwo - jeziora, lasy. Jezu, wpadam w banału.

I niech pani zapisze, że trochę się wstydzę tego banału...

Tam się lepiej czyta książki?

- Tam się nic nie robi lepiej. Tam się robi inaczej. Tam sobie po prostu jestem.

Wojciech Malajkat - 16 stycznia skończył 50 lat.Jest człowiekiem bardzo zajętym: gra, reżyseruje, dyrektoruje, wykłada na Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Studia skończył w 1986 r. w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Od 1986 r. występował w Teatrze Studio i Teatrze Narodowym w Warszawie. Od czterech lat jest dyrektorem warszawskiego Teatru Syrena

Zbigniew Nienacki "Pan Samochodziki księga strachów" (wyd. Agora), czyta Wojciech Malajkat - do kupienia w księgarniach oraz na www.publio.pl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji