Artykuły

Niestraszny dwór

"Straszny dwór" to opera, która musi znajdować się w repertuarze każdego polskiego teatru operowe­go, i naturalnie w Operze Narodowej Moniuszkę grano także. Tyle że w kontrowersyjnej insce­nizacji Andrzeja Żuław­skiego, która jakoś nie chciała się przyjąć.

A że narodowa opera być musi, dyrekcja warszaw­skiej sceny zdecydowała się przygotować zupełnie nową inscenizację, wycho­dząc ze słusznego założe­nia, że "remontowanie" chy­bionych spektakli nie na wiele się zdaje. Reżyserię "Strasznego dwo­ru" powierzono Mikołajowi Grabowskiemu, specjali­ście od - mówiąc skrótowo - staropolszczyzny. Dla dy­rektora artystycznego łódz­kiego Teatru Nowego był to bodaj operowy debiut. I od razu trzeba przyznać, że udany.

Grabowski nie wydziwia i nie plącze. Jako człowiek o wspaniałym poczuciu hu­moru pozwala sobie nato­miast na pewien dystans i leciuteńką drwinę: nie ukrywa, że akcja dzieje się w zaścianku i jest tak samo zaściankowa, jak muzyka. Być może dlatego nieco in­fantylna Jadwiga (świetna wokalnie Anna Lubańska) swą arię śpiewa jeżdżąc po scenie na krześle na kółkach, dwór jest jakiś "niedobudowany", a mężni szlachcice składają niemoż­liwe do zrealizowania śluby o pozostawaniu w "bezżennym stanie".

Że to głupota, Grabowski pokazuje w finale, nie koń­cząc przedstawienia mazu­rem (bardzo pięknie ułożo­nym przez Emila Wesołow­skiego i zatańczonym przez solistów baletu), ale sceną zaręczyn. Ilustruje ją koro­wód par wyposażonych przez kostiumografa (pięk­ne wszystkie kostiumy Zofii de Inez) i choreografa (We­sołowski) w stroje i gesty-symbole, wiodące od cza­sów współczesnych stolnikowiczom do czasów na­szych.

W operze, w której brakuje wielkiej muzyki, wspania­łych arii i ansambli, trudno jest zabłysnąć śpiewakom.

Tym bardziej cieszy, że nie­mal wszyscy artyści potrafi­li stworzyć barwne postacie za pomocą środków aktor­skich i, naturalnie, wokal­nych. Przepięknie śpiewał Stefana Dariusz Stachura (w tej chwili najpopularniejszy w świecie brzezinianin, związany przez wiele lat z łódzkim Teatrem Wielkim). Owacje po arii "z kurantem" i w finale świadczyły o słusznym zachwycie pu­bliczności: artysta nie tylko świetnie śpiewał, ale i do­brze zagrał.

Nie ustępowały mu na krok Iwona Hossa i Anna Lubań­ska (piękne Hanna i Jadwi­ga), wspaniale śpiewał rów­nież Adam Kruszewski (Miecznik). Wokalnie i ak­torsko przesympatyczne postacie stworzyli znani ło­dzianie: Zbigniew Macias (Maciej) i Romuald Tesarowicz (Skołuba), do których należała jedna z najprzy­jemniejszych scen: dialog o duchach i zegarze, uwień­czony popularną arią Skołuby. Może nazbyt surową, ale kokieteryjną Cześnikową była Stefania Toczyska. Dużym atutem przedstawienia była zbiorowa kre­acja chóru, kierowanego przez doświadczonego chórmistrza i dyrygenta Bogdana Golę. Wysoki poziom zaprezentowała również orkiestra (dyrygo­wał Jacek Kasprzyk), choć były momenty, że z kanału troszkę powiewało chło­dem.

Precyzyjnie i z błyskiem za­grany mazur - niestety - w dotkliwy sposób obnażył ubogą inwencję instrumentacyjną Moniuszki. Ale - obowiązkiem jest pielęgno­wać narodowe tradycje i umieć kochać, co polskie. Dobrze, że w warszawskim Teatrze Wielkim powstała nowa inscenizacja, bo bę­dzie te tradycje pielęgnować przyjemniej. Zdumiało tylko jedno: na scenie Opery Narodowej premierowa publiczność oklaskiwała, prócz arty­stów, także spadające z su­fitu (podczas mazura) nie­bieskie baloniki. - Tego jeszcze nie było - zachwy­cała się pewna melomanka. - I miała rację, że nie było - pomyślałem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji