Zaścianek z balonikami
Widz stroniący od nowatorskich eksperymentów będzie zadowolony. W Operze Narodowej "Straszny dwór" przedstawiono jako zestaw kolorowych obrazków, a przy okazji publiczność może się pobawić niebieskimi balonikami sfruwającymi spod sufitu. Najgorzej jednak na tym wyszedł sam Stanisław Moniuszko. Oto kolejny reżyser nie potrafił uwierzyć w jego sceniczny talent.
Ta premiera odbiega od założeń programowych obecnej dyrekcji, która z mniejszym lub większym powodzeniem stara się przedstawiać klasyczne opery w nowoczesnym kształcie teatralnym. Dzieła z kanonu polskiej sztuki nie poddano jednak zabiegom uwspółcześniającym i można zrozumieć taki zamiar. Szacunek należny "Strasznemu dworowi" na narodowej scenie nie powinien zwalniać jednak inscenizatorów od wysiłku twórczego. W "Strasznym dworze" Mikołaj Grabowski poprzestał i wyłącznie na przesłodzonych, żywych obrazach bez treści. Jedne są bardziej udane (finał aktu drugiego), inne mniej, jak cały akt trzeci i początek czwartego, ale rzecz charakterystyczna: do wszelkich działań aktorskich reżyser zatrudnia na drugim i trzecim planie statystów, jakby nie wierząc, iż aktorami mogą być również śpiewacy
Żadna z głównych postaci nie została wyraziście określona, nie bardzo więc wiadomo, o kim i o czym opowiada opera. Oko cieszą jedynie ładne kostiumy, cóż z tego, skoro właściwie ubrano w nie manekiny. Na dodatek całość - od pierwszej sceny po finał - rozegrano w scenografii według założeń estetycznych sprzed półwiecza. To już nie jest Moniuszko tradycyjny, lecz anachroniczny. Pod względem teatralnym tego "Strasznego dworu" nie da się pokazać na zachód od Odry, a jeśli, to tylko po to, by utrwalić w świecie opinię, iż Stanisław Moniuszko to kompozytor zaściankowy.
Bardzo starannie dobrano natomiast wykonawców, na narodowej scenie pojawił się, rzec by można, optymalny zestaw solistów. To, że wielkich kreacji było niewiele, świadczy jedynie o stanie naszej wokalistyki. I o tym, że polscy śpiewacy nie czują moniuszkowskiej frazy oraz charakteru sarmackich postaci. Ale też nikt ich tego nie uczy ani w akademiach, ani w teatrach. Nic więc dziwnego, że Dariusz Stachura i Jacek Janiszewski byli po prostu śmiertelnie nudni w rolach młodych szlachciców, Stefana i Zbigniewa. Szansę na prawdziwą kreację miała Stefania Toczyska (Cześnikowa), lecz zbyt pobieżnie opanowała swoją partię. Ładnie natomiast zaprezentowały się: Anna Lubańska (Jadwiga), a zwłaszcza Iwona Hossa (Hanna), która poczyniła duże postępy. Dysponuje dźwięcznym głosem, o pewnie śpiewanych górnych dźwiękach i ładnej koloraturze, a pewne usterki można na tym etapie rozwoju jeszcze skorygować. Udane postaci drugiego planu stworzyli Romuald Tesarowicz (Skołuba) i Zbigniew Macias (Maciej), ale tak naprawdę jedynie Adam Kruszewski (Miecznik) zaprezentował się jak mistrz, którego każde słowo i każdą wyśpiewaną nutę chłonęło się z uwagą. Dzięki takim artystom jak on jest nadzieja, iż wykonawcy ról kontuszowych nie znikną jednak z polskich scen. Bez nich przecież nie da się wystawiać Moniuszki.
Praca kierownika muzycznego była wyjątkowa pod dwoma względami. Jacek Kaspszyk przedstawił "Straszny dwór" niemal w całości, co rzadko się zdarza obecnie, usuwając właściwie jedynie duet Hanny i Stefana. Orkiestra zagrała całość z dużym wyczuciem, poza niestarannie wykonanym skrzypcowym solo w IV akcie. Ale orkiestra nie dominuje w operze. Wyjątkowe w tym spektaklu było zatem i to, że pierwszy zgrany ansambl dało się usłyszeć dopiero w drugim akcie. Wcześniej muzycy, chórzyści i śpiewacy zajęci byli głównie tym, by się nawzajem do siebie dopasować.