Nie chcę cepeliady
Ja bardzo kocham tę operę - mówi Andrzej Żuławski, dla którego reżyseria "Strasznego dworu" jest debiutem w dziedzinie teatru muzycznego. - Mimo że w dzieciństwie katowano nas nią, dziś mnie wzrusza. Ale pracując nad tym dziełem, musiałem je lekko odkurzyć.
Pytany przez dziennikarzy, czy "unowocześnił" tę operę - podobnie jak Hanuszkiewicz - uspokajał: - Nie ma mowy, żeby tu robić jakieś hocki-klocki. Ale tradycyjne wystawienie tej opery jest już dziś niezrozumiałe. Póki musieliśmy się pocieszać, że nie mamy ojczyzny, póty w naszej sztuce musieliśmy się odwoływać do mitycznej Sarmacji, która tak naprawdę nie istniała. Teraz możemy się oderwać od tego kanonu. Polskość dziś nie musi być w kontuszu. Może w swej naturze jesteśmy jednym z najbardziej tradycjonalistycznie myślących narodów, ale nie możemy się zatrzymywać na cepeliadzie z czasów Stalina. Widziałem chyba z dziesięć inscenizacji "Strasznego dworu" i wszędzie była widoczna sztanca spod znaku zespołu Mazowsze.
O samej inscenizacji powiedział niewiele, cytując słynnego włoskiego reżysera: - Mój mistrz Luchino Visconti zawsze mi radził: przed premierą mów same kłamstwa, ludzie i tak, jak zobaczą, to powiedzą, co chcą. O metodzie pracy więcej zdradziła autorka choreografii Hanna Chojnacka: - Żuławski przyszedł z innego świata i sprawił, że śpiewacy stali się na scenie naturalni.
Co z tego wyszło - przekonamy się już w piątek.