Artykuły

Krytycy i rzecznicy

Przed tygodniem informowałem państwa o liściku, jaki wystosowała rodzina kompozytora Stanisława Moniuszki do Teatru Narodowego. Krewni żądali usunięcia z repertuaru opery "Straszny dwór", którą wystawił reżyser Andrzej Żuławski. Na podstawie recenzji doszli bowiem do wniosku, że Moniuszce chodziło o coś zupełnie innego niż reżyserowi, w związku z czym należy spektakl zdjąć w trosce o widzów. List Moniuszków wyśmiałem, gdyż śmieszne jest, gdy ktoś z powagą chce zakazać rozpowszechniania dzieła, które mu się nie podoba. I na tym sprawa byłaby zakończona, gdyby nie pojawił się jeszcze jeden obrońca. Po stronie urażonych Moniuszków nieoczekiwanie stanęła Dorota Szwarcman, krytyk muzyczny "Gazety".

Na wstępie jej polemiki ("Nie w onucach rzecz" "Gazeta Stołeczna" z 11 kwietnia) czytamy: "Roman Pawłowski nie był na Strasznym dworze. Nie przeczytał też prawdopodobnie recenzji ze spektaklu". Po tym przygotowaniu, z którego wynika, że nie ma co ze mną gadać, gdyż jestem dyletantem, Dorota Szwarcman przechodzi do meritum. "Chodzi o pewne zasady, które zresztą w operze są nieco inne niż w teatrze" - tłumaczy z powagą.

Po omówieniu różnicy między operą a teatrem Dorota Szwarcman wykłada kawę na ławę: "To, co z operą zrobił Andrzej Żuławski, jest świadectwem pychy ludzi teatru i filmu, z której wynika przekonanie, że z dziełami dawnymi, nie objętymi już prawem autorskim, można robić wszystko. Otóż nie wszystko" - stwierdza i proponuje, aby reżyser tworzył własne dzieła, a nie posługiwał się cudzymi.

List Doroty Szwarcman domaga się słówka komentarza, nie tylko z powodu specyficznego rozumienia reżyserii. Po pierwsze, widziałem "Straszny dwór" w reż. Andrzeja Żuławskiego. Po drugie, czytałem większość najważniejszych recenzji, które ukazały się po premierze. Dawno już żadne przedstawienie operowe nie zostało tak oplute i dlatego wybrałem się, żeby sprawdzić, co też tak zdenerwowało moje koleżanki i kolegów. Po trzecie spektakl pod względem ingerencji reżyserskich nie różni się od pierwszej lepszej inscenizacji w teatrze dramatycznym. Ale rozumiem, że w polskiej operze takie numery jak przeniesienie akcji w inne czasy czy skróty w libretcie są niedopuszczalną zbrodnią. W inscenizacji Żuławskiego jest za dużo inscenizacyjnego kitu, żeby uznać ją za udaną, jak ta, nie wiedzieć po co wprowadzona, lokomotywa w finale czy projekcja patriotycznych zdjęć z Malczewskim, Piłsudskim i kawalerią. Ale trzeba być zupełnie ślepym, żeby nie dostrzec w tym przedstawieniu konsekwentnego zamysłu: Żuławski pokazuje, gdzie jest miejsce Polaków z ich hurrapatriotyzmem, z ich szabelkami i mazurami, z całym tym narodowym odurzeniem przeszłością i bohaterstwem. Kiedy na scenie Polacy wykonują bohaterskie arie i tańczą mazura, w tle Rosjanie robią, co chcą, piją, podrywają artystki albo wywożą więźniów. I o tym jest "Straszny dwór", który Żuławski wystawił jako próbę teatralną dla rosyjskiej cenzury.

To, co myślę o spektaklu, nie ma jednak znaczenia w sporze z Dorotą Szwarcman. Nie chodzi o to, czy Żuławski jest dobrym czy złym reżyserem, ale o to, do czego ma prawo krytyk. Na miejscu Doroty Szwarcman byłbym ostrożniejszy, gdyby ktoś, powołując się na moją recenzję, żądał zdjęcia spektaklu z afisza. Krytyk, który popiera taką propozycję, przestaje być krytykiem, a staje się rzecznikiem prasowym. Trudno zaprzeczyć, że reprezentowanie cudzych interesów jest zajęciem łatwym i przyjemnym, zwłaszcza jeżeli są to interesy Stanisława Moniuszki. Osobiście wolę jednak być rzecznikiem samego siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji