Artykuły

Świętości nie szargać

W atmosferze skandalu, szeptanych plotek i enuncjacji prasowych doszło do długo oczekiwanej premiery "Strasznego dworu" w reżyserii Andrzeja Żuławskiego. Na trzy dni przed tym wydarzeniem, zwolniony został dyrektor generalny Teatru Narodowego, Janusz Pietkiewicz. Ostatnie próby odbywały się w momencie, gdy w teatrze zapanował chaos i zapaść kompetencyjna.

Jak daleko może sięgać ingerencja reżysera w oryginalny tekst? Czy i jak stosować "moralne prawa autorskie" po śmierci autora? Tego typu pytania nasuwają się zawsze, gdy wybitny artysta przedstawia swoją własną wizję utworu innego wybitnego twórcy. Szczególne zaś wątpliwości dotyczą momentów, w których sięga się do kanonu dzieł narodowych. Do tego kanonu należy bez wątpienia "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki.

Pierwszym i bodajże najważniejszym zabiegiem inscenizacyjnym Andrzeja Żuławskiego było przeniesienie akcji do roku 1865, chociaż zwykle rzecz cała zawieszona była w Polsce sarmackiej w nieokreślonym czasie. Reżyser zainscenizował teatr w teatrze; spektakl, w obecności widzów, ogląda carska cenzura. Czterech cenzorów w mundurach urzędników carskich, to pierwsze osoby pojawiające się na scenie. Widzimy ich w momencie, gdy na niepodniesionej jeszcze kurtynie pojawia się napis w języku rosyjskim - spektakl dla cenzury. Pozostają do chwili, gdy na kurtynie już opuszczonej pokazuje się słowo - niet!

Taki zabieg inscenizacyjny, podkreślający umowność teatralną niesie wielkie możliwości. Reżyser musi mieć jednak świadomość pewnych zagrożeń. Łatwo bowiem przekroczyć cienką granicę i sprowadzić wszystko do totalnego relatywizmu lub przekształcić w widowisko dla dziatwy szkolnej, w którym jedni aktorzy musieliby tłumaczyć grę innych aktorów. Na szczęście w przypadku Andrzeja Żuławskiego zabieg teatru w teatrze wzmaga napięcie i w pewnych momentach podnosi temperaturę spektaklu do stanu wrzenia.

"Straszny dwór" to przecież w warstwie literackiej błaha komedyjka o ślubach kawalerskich. W inscenizacji Żuławskiego staje się jednak okazją do rozważań o tradycji narodowej, historii, o romantyzmie, o pracy organicznej, i o kilkusetletniej walce o odzyskanie wolności. Jest to również próba zmierzenia się z naszą wielką i powszechną wadą narodową - megalomanią. Wadą, która w oczach niektórych zmieniła się w największą cnotę. Stąd nieliczne, ale głośne okrzyki dobiegające niekiedy z sali, aby nie szargać świętości. Tymczasem reżyser, być może nieco wbrew sobie, stworzył widowisko, w którym w każdym momencie najważniejszą sprawą jest Polska. I choć niekiedy kpi z Matki Polki, choć ośmiesza naszą łatwość do wykonywania pustych gestów, to najważniejsza jest przecież główna wymowa przedstawienia.

Andrzej Żuławski odczytał "Straszny dwór" wbrew dotychczasowej tradycji inscenizacyjnej i wbrew naszym przyzwyczajeniom. Zmusza do myślenia, a nie do klaskania po kolejnych ariach i tańcach. To musi budzić sprzeciw. Ale na tym polega rola prawdziwego artysty. Aby szargać świętości, jeśli można poruszyć sumienia i wrażliwość widza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji