Artykuły

Przykro nam, nie zrozumieliśmy

Tytułowy żal odnosi się do najnowszej premiery "Strasznego Dworu" w warszawskim Teatrze Narodowym (jeszcze?) czy Teatrze Wielkim (znowu?). Premierę sygnowali Andrzej Żuławski, znany reżyser filmowy, i Grzegorz Nowak (kierownictwo muzyczne).

Jesteśmy - z zasady - bardzo przyjaźnie nastawieni do operowych szaleństw reżyserów. Mozartowski cykl niewątpliwie zwariowanego, ale piekielnie zdolnego Petera Sellarsa jest ozdobą naszej wideoteki. "Don Giovanni" dziejący się współcześnie gdzieś w Brooklynie czy Bronxie, z czarnoskórymi bliźniakami w roli tytułowej i Leporella z końcową ucztą złożoną z produktów Mc Donald'sa, jest podobnie konsekwentnym, spójnym narracyjnie widowiskiem, co także uwspółcześnione "Wesele Figara" czy "Cosi". A niech żałuje ten, kto nie widział choćby sceny z Haendlowskiego Juliusza Cezara, gdzie tytułowy bohater, upozowany na amerykańskiego prezydenta, politycznie szantażuje Ptolemeusza! Inscenizacje Sellarsa przekonują, bo pomysłu reżysera starcza na całość, bo muzyka i koncept sceniczny każdej sceny wspierają się wzajemnie (albo kontrapunktują ze sobą w sensowny sposób), bo widz i słuchacz wierzy, że reżyser sprzedaje mu własną wizję, że naprawdę ma coś do powiedzenia, a nie idzie mu tylko o wywołanie wrażenia: patrzcie, tego jeszczeście nie widzieli w tej operze. Widzieliśmy na scenie i na wideo wiele przedstawień nowatorów: Johna Dew, Harry'ego Kupfera, Petera Halla, Joachima Hertza i wielu, wielu innych. Uważamy, że ogromnie zdrowo jest zerwać z rutyną jedynego słusznego odczytania dzieła. Za bardzo ciekawe uważamy na przykład nie poddające się polskiej szkole pianistycznej interpretacje Chopina czy choćby nagranie Moniuszkowskiej Halki przez Kondraszyna.

Problem ze "Strasznym dworem" Żuławskiego leży nie w tym, że jest inny, nowatorski czy obrazoburczy. Chodzi o to, że inscenizacja nie jest konsekwentna, pomysły się rwą, a przez to całość nie przekonuje. Myśl o przeniesieniu akcji w inną epokę, o przedstawieniu teatru w teatrze, nasyceniu całości symboliką grottgerowską - byłaby dobra, gdyby chodziło o koncepcję spójną w całości i przemyślaną w szczegółach. Tymczasem w przedstawieniu w poszczególnych scenach następuje zmiana ogniskowej, zmiana konceptu, nastroju, atmosfery. Pogodna, słodziutka muzyka Intrady jest ostro skontrapunktowana z ponurym, patetycznym, grottgerowskim wystrojem scenerii. No i co z tego wynika? Co ma wynikać? I dla której warstwy: wizualnej czy muzycznej? Czy to ironia czy błazenada? Przepraszamy, nie zrozumieliśmy. Albo scena z wózkami dziecięcymi w arii Hanny: czy to ośmieszenie stereotypu matki Polki, czy wręcz przeciwnie? Doskonały jest pomysł z mazurem salonowym, ale nie zrozumieliśmy (znów przepraszamy!), dlaczego nagle na scenę (przypominamy: przedstawienia teatralnego dla cenzury) wbiega oddziałek żołnierzy i groźnie mierzy w tańczących. Czy z tym mają coś wspólnego cenzorzy (oni wezwali wojsko), czy też ci żołnierze to element przedstawienia dla cenzury? Co z tą lokomotywą? I tak dalej, i tak dalej. Co scena to seria podobnych pytań. Różne pomysły z różnych koncepcji zestawione razem nie tworzą całości i nie bardzo wiadomo, co reżyser chce przekazać widzowi. My w każdym razie tego nie zrozumieliśmy, chociaż wybieraliśmy się do teatru z pełną gotowością kupienia nowej wizji Strasznego dworu. Szkoda - bo inscenizacja "Strasznego dworu" po nowemu byłaby bardzo pożądana. Rozumiemy jednak, że Sellarsa czy Dew, no choćby Everdinga nie dało się zaprosić, a p. Żuławskiemu nie starczyło pomysłu na całość opery, tylko na pojedyncze sceny, każda z innego przedstawienia. Dla nas wizja reżysera pozostała nieczytelna jako całość. Pewien wybitny i powszechnie szanowany profesor prawa miał zwyczaj mówić swym asystentom, gdy ci przedstawiali mu projekty prac: nie słucham żadnych komentarzy czy wyjaśnień. Czy potem będziecie stawać przy każdym czytelniku i wyjaśniać mu, co mieliście tu czy tam na myśli? Wszystko ma być w tekście, od początku do końca, i to tak wyłożone, jak na łopacie. Jeśli potem okaże się, że czytelnik czegoś nie zrozumiał, tylko autor jest winny i nikt inny. Sądzimy, że te mądre myśli należy adresować również do autorów dzieł sztuki: do pisarzy, malarzy, filmowców, reżyserów teatralnych i w ogóle do wszystkich, którzy chcą coś przekazać innym. Może być oczywiście tak, że przesłanie kierowane do widza brzmi: zależy mi właśnie na tym, żebyś niczego nie zrozumiał, ale również i takie przesłanie powinno być sformułowane w zrozumiały sposób, bo inaczej w ogóle nie ma sensu. Otóż reżyser poważnie poskracał oryginalną wersję opery (czynili to wcześniej i inni reżyserzy i dyrygenci). Ale tym razem wydaje się nam, że skróty zrobiono od przypadku, jak popadnie, i to zgoła bezmyślnie, po prostu, aby było krócej. Co gorzej, zrobiono je brzydko muzycznie.

Osobny problem to muzyczna strona spektaklu. Nie mamy pretensji do młodego kapelmistrza, który zresztą podobno został wezwany do objęcia przedstawienia na krótko przed premierą, w niezbyt miłej atmosferze. Zrobił, co mógł, i tyle.

Co się zaś tyczy śpiewaków (w większości to młoda generacja), mieliśmy do czynienia z wykonaniami na dość słabym poziomie. Najlepiej brzmiał głos Jerzego Ostapiuka (bynajmniej nie młoda gwardia), któremu reżyser nie ułatwił zresztą życia w popisowej arii. Także Krzysztof Szmyt w komicznej roli Damazego mógł się podobać. Ale im dalej, tym gorzej; prawdę powiedziawszy, wspominaliśmy przedstawienia "Strasznego dworu", w starej Romie, sprzed wielu lat (reżyseria W. Bregy, scenografia Z. Szpingier), które oglądaliśmy po wielekroć, i solistów, którzy pracowicie w nich wówczas występowali. Nie potrafiliśmy chyba wówczas docenić, jak znakomicie śpiewali. Historia powinna oddać im sprawiedliwość, bo chyba byli to prawdziwi tytani wokalistyki, mistrzowie, po jakich dzisiaj nawet ślad nie pozostał. Panie: Bolechowska, Dzikówna, a potem Słonicka, Kostal, a potem Szczepańska czy Miszel, panowie: Szopski, Małożewski i Granowski, Pawlak i Walter, Fechner, Młynarski i Woźniczko - tę listę można długo kontynuować. O Paprockim, Pustelaku, Hiolskim i Ładyszu już w ogóle nawet nie wspominamy. Cześć im wszystkim i chwała! Bo dziś słuchamy ze sceny TW młodych głosów, ale nie ma pośród nich ani jednego, którego słuchanie sprawiłoby prawdziwą przyjemność, ani jednego o wyrazistej osobowości wokalnej. Dominuje niepewność, przypadkowość i maleńki artystyczny format. Jeśli w ogóle wolno użyć tego słowa. Jedna z pań śpiewa na zmianę kilkoma głosami, a żaden nie jest uplasowany tak, jak trzeba. Głosu innej damy w ogóle zapamiętać nie można, tak dokładnie pozbawiony jest wszelkiej indywidualności. Jeden z panów właściwie w ogóle nie panuje nad emisją, drugi - nie może się zdecydować przez cały wieczór, jakim właściwie głosem śpiewa, pracowicie szuka tego głosu i nie może go do końca przedstawienia znaleźć. Rezultat jest taki, że przedstawienie nabiera od strony wokalnej wyrobniczego charakteru, słuchacze boją się, czy soliści w ogóle wytrzymają do końca. Jeśli to ma być wykonanie jednej z najpopularniejszych polskich oper w czołowym teatrze kraju, to jest to po prostu nieporozumienie. Bo ostateczny rezultat jest taki: ani sukces, ani klapa. Ludzie przyszli, popatrzyli, posłuchali, trochę poklaskali, trochę pobuczeli i poszli do domu. Po drodze większość mogła spokojnie zapomnieć i o tym, co oglądała, i o tym, czego wysłuchała. Jakie czasy, takie i przedstawienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji