Artykuły

Siostra Joanna od diabłów

Siłą spektaklu Keitha Warnera jest obraz zła pełzającego od człowieka do człowieka, ogarniającego wszystkich bez wyjątku. Zakonnice spółkujące z mnichami czy z przebranymi za diabły katami nie są tak przerażające jak egzorcyści z lubością wykonujący rytuały oczyszczające - pisze w Gazecie Wyborczej Tomasz Cyz, po premierze "Diabłów z Loudun" w Kopenhadze.

Gorąca owacja, jaką publiczność w Kopenhadze zgotowała Krzysztofowi Pendereckiemu, gdy wyszedł na scenę królewskiej opery, była zasłużona. To bowiem muzyka była najważniejszym bohaterem inscenizacji, którą przygotowali brytyjski reżyser Keith Warner (ponad dwa lata temu w Warszawie oglądaliśmy jego "Wesele Figara" Mozarta) oraz słowacki scenograf z polską duszą Boris Kudlieka. Z dużą wrażliwością i szacunkiem dla wszystkich szczegółów i planów prowadził ją Brytyjczyk Lionel Friend.

Jak powstała opera "Diabły z Loudun"? Najpierw w latach 50. była powieść-esej Aldousa Huxleya o XVII-wiecznym procesie ojca Grandiera skazanego na stos za konszachty z diabłami. Na jej kanwie w 1960 r. powstała sztuka Johna Whitinga, i to ją przyniósł kompozytorowi reżyser Konrad Swinarski. Penderecki pisał wówczas "Pasję wg św. Łukasza", równolegle zaczął czytać teksty o inkwizycji - z tego napięcia powstały dwa arcydzieła.

Sukces "Pasji" po prawykonaniu w Münster był natychmiastowy. Prapremierowy spektakl "Diabłów..." w Hamburgu 20 czerwca 1969 r. (dyr. Henryk Czyż, reż. Konrad Swinarski, śpiewali m.in. Andrzej Hiolski jako Grandier, Bernard Ładysz, Tatiana Troyanos jako Joanna) był klapą, ale przygotowana dwa lata później inscenizacja w Stuttgarcie (dyr. Janos Kulka, reż. Günther Rennert, Carlos Alexander jako Grandier) odmieniła pierwsze wrażenie. W Polsce "Diabły..." najpierw reżyserował Kazimierz Dejmek w Warszawie w 1975 r.

"Diabły" trafiły zresztą w swój czas - historia kina świadczy o tym najdobitniej. W 1961 r. Jerzy Kawalerowicz kongenialnie filmuje opowiadanie Iwaszkiewicza "Matka Joanna od Aniołów" na ten sam temat, później Ken Russell ekranizuje "The Devils", Roman Polański kręci "Dziecko Rosemary", a William Friedkin - pierwszą część "Egzorcysty". Wszystkie te historie są o tajemnicy czarnych sił, o kontaktach z diabłem i złem, które przenika człowieka do trzewi, a od którego ucieczką może być tylko śmierć.

Dom zły

Na scenie w Kopenhadze oglądamy przetrącony dom umieszczony na pniu drzewa jak na kurzej stópce, kręcący się wokół własnej osi - jak po kataklizmie, ale wywołanym przez czynniki wewnętrzne, zawinionym. W pierwszym pomieszczeniu, całym w brązach, mieszkanie ojca Grandiera (świetny Louis Otey) z centralnie ustawionym łożem z baldachimem, miejscem schadzek. W drugim - białym, choć nieco przybrudzonym laboratorium pełnym szafek z dziwnymi naczyniami i sprzętem - Adam (Gert Henning-Jensen) i Mannoury (Markus Butter) ważą oskarżycielską miksturę dla Grandiera. Wciągają w to ojców egzorcystów: Mignona (Michael Kristensen), Barrégo (Adrian Clarke) i Rangiera (Sten Byriel). Wreszcie w trzecim pomieszczeniu na zielono-fioletowej ścianie widać krucyfiks, pod nim wodę święconą, obok drewniany konfesjonał. Grandier zaprasza do niego zakochaną w nim Philippe (Silja Schindler), a wychodzi z niego jego diabelski sobowtór, by podczas przesłuchiwań i egzorcyzmów zwodzić na manowce siostrę Joannę (bardzo dobra Ylva Kihlberg).

To ona jest motorem wszystkiego, to od niej zaczyna się i na niej kończy kopenhaska inscenizacja. Przy zawieszonych brzmieniach, w smudze światła, dokładnie w puls muzyki pojawia się obracające się łóżko. Na nim Joanna snuje tajemną wizję o pożądanym przez nią księdzu Urbainie Grandierze, która kończy się jego egzekucją. Łóżko Joanny umieszczone zostaje po lewej stronie sceny, po prawej na szpitalnych noszach zabiegowych pojawia się Grandier - w pokrwawionej szarej sukmanie, z workiem na głowie - w otoczeniu księży egzorcystów i innych oskarżycieli. Ta scena powraca pod koniec dzieła, krótko przed egzekucją. Grandier teraz ma także pokrwawione ciało: głowę po obcięciu włosów, dłonie po usunięciu paznokci, połamane nogi. Zrzucają go na podłogę, a on jak robak pełznie od człowieka do człowieka w poszukiwaniu jakiegokolwiek gestu pomocy. Bezskutecznie. Tak objawia się w tej inscenizacji ledwie naszkicowany (najsilniej w scenie łamania nóg na dachu domu) wątek pokrewieństwa Grandiera i Chrystusa.

Penderecki w kosmosie

Siłą spektaklu Keitha Warnera jest obraz zła pełzającego od człowieka do człowieka, ogarniającego wszystkich bez wyjątku. Zakonnice spółkujące z mnichami czy z przebranymi za diabły katami nie są tak przerażające jak egzorcyści z lubością wykonujący rytuały oczyszczające - choćby lewatywę, która ma wypędzić z Joanny diabła. Warner pokazuje całą perwersję życia ludzi wiary, którzy pod podszewką dogmatów i łacińskich sentencji ukrywają mroczne fantazje i żądze.

Problematyczny jest tylko finał. W poświęceniu Grandiera, który za nic w świecie nie chce się przyznać do kontaktów z siłami zła i jest gotowy na śmierć, jest więcej ekshibicjonizmu niż pokory. A scenie egzekucji brakuje metafizycznego oddechu. Materializm i realizm, w których cały spektakl nurza reżyser, tu przegrywają z muzyką. W centrum proscenium pojawia się wielka przezroczysta tuba, w którą jak w kosmicznej próżni opada Grandier. Tubę wypełnia dym, dalej zielone światło. Na bocznych ścianach sceny kolejna projekcja Bartka Maciasa, która tym razem wygląda, niestety, jak z taniego thrillera. Brytyjski reżyser chciał, by ludzka głowa (w domyśle: Grandier) płonęła - najpierw na zielono, potem na czerwono. Szkoda. Muzyka Pendereckiego ulatuje wtedy - jak w prawie każdym innym miejscu tej partytury - w kosmos (Penderecki dopisał i zmienił prawie jedną trzecią muzyki - efekty będzie można poznać, gdy spektakl zawita późną jesienią do Warszawy). Scena mogłaby pozostać w innym porządku, a tak rodzi się kicz, może jedyny raz w tej inscenizacji.

A przecież muzyka "Diabłów z Loudun" jest kwintesencją tego, co w twórczości autora "Raju utraconego" wg Miltona czy "Króla Ubu" wg Jarry'ego najlepsze: kąśliwych brzmień rodem z opery buffo, dramatycznych arii i ariosów jak z największych oper seria, długich gęstych instrumentalnych przestrzeni antycypujących choćby "Polskie requiem", elektronicznych przetworzeń sygnujących polski sonoryzm. Po prostu muzyczny międzyludzki kosmos. W Kopenhadze twórcy, wychodząc do braw, najpierw kłaniają się królowej (która, jeśli jest, to siedzi zawsze po lewej stronie amfiteatru), dopiero potem publiczności. Kiedy Keith Warner wprowadził na proscenium Krzysztofa Pendereckiego, nikt nie miałby polskiemu kompozytorowi za złe, gdyby na chwilę zapomniano o etykiecie. Brawa były tylko dla niego.

Krzysztof Penderecki "Diabły z Loudun", dyr. Lionel Friend, reż. Keith Warner, scen. Boris Kudlieka, Det Kongelige Teater w Kopenhadze (koprodukcja z Teatrem Wielkim - Operą Narodową), premiera 12 lutego

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji