Artykuły

Z tezą i błędem

Ten artykuł jest nieco spóźniony. Gdy usłyszałem, że "Reformator" trwa trzy kwadranse krócej niż na premierze, pisanie odłożyłem na później. Wprawdzie oglądanie nie gotowych premier stało się ostatnio irytującą regułą (zwłaszcza w prestiżowych teatrach), ale - pomyślałem - nie będę pisał o przedstawieniu, które być może jest teraz lepsze. Obejrzałem więc "Reformatora" po raz kolejny i... Nie zmieniłem zdania. To przedstawienie jest porażką Rudolfa Zioły. Nieodwołalną, gdyż opartą na zasadniczym błędzie inter­pretacyjnym. O czym za chwilę.

Zaczyna się od wejścia czwórki wyfraczonych muzyków, którzy, nim zacznie się akcja, grać będą lamentliwą i jakoś bezsilną muzykę Stanisława Radwana. Muzyka pełni funkcję uwertury, oddającej aurę całości, więc od początku wiadomo, że będzie "źle zawsze i wszędzie": rozpaczliwie i beznadziejnie. I taka też jest radziecka rzeczywistość w ujęciu Zioły i Andrzeja Witkowskiego. Rewolucja zniszczyła dawny świat, więc rzecz się dzieje w wiel­kiej, pustej przestrzeni, w której niczym na wyspie, w chaotycz­nym bezporządku, stoją sprzęty mieszkania Małachija Stakanczyka: na pierwszym planie żelazne wyrko oraz ikona na długim metalowym stojaku, dalej maszyna do szycia, etażerka, krzesła, klatka z kanarkiem i drzwi, które wyjmą z zawiasów, gdy będzie potrzebny stół. Jest ponuro, brzydko, apatycznie. Domownicy i goście są przygnębieni zamiarem opuszczenia domu przez Małachija, który akceptując w zupełności bolszewicką rewolucję, chce jeszcze rozszerzyć tę przemianę, głosząc po świecie ideę reformy człowieka.

Ale upłynie sporo czasu, nim Stakanczyk wejdzie na scenę. Bo dialog prowadzony jest ospale, rozwlekle, z długimi pauzami i w świadomej niezgodzie z rytmem sugerowanym przez autora. Czytając tekst Kulisza trudno się nie śmiać. Zwłaszcza w pierw­szym akcie. Rudolf Zioło włożył sporo wysiłku, żeby "nepowski", groteskowy świat pozbawić elementu humoru. Zioło wie, jak to robić (w końcu czyni to nie po raz pierwszy), więc się udało: widzowie prawie nie reagują. Czemu trudno się dziwić. Tym bardziej, że w budowie ról reżyser niechętny jest wielowymiaro­wej pełni, postaci są statyczne, oparte na jednej cesze, leniwe lub bezwolne. Tylko Nadija - córka Stakanczyka - miota się po scenie, próbując wbrew wszystkiemu bezskutecznie skierować gdzieś tę stojącą wodę. I Kum. Ten również chce coś zrobić. W tym miejscu zadaję sobie pytanie: dlaczego Zioło zdecydował się na tak smutną tonację? Już od początku przedstawienia? Przecież nie byłoby źle, gdyby śmiech był po jego stronie. Nie wierzę, że zmylił go błąd tłumacza (powielony zresztą przez Mariana Stale w artykule zamieszczonym w programie), który Kuliszowe określenie gatunku utworu - "tragedijnoje" ("tragediowe") przełożył jednoznacznie na "tragedię". Przyczyna chyba jest inna. Zioło dziś wie, że rewolucja bolszewicka była złem, więc raczej ocenia jej ponure rezultaty, niż przedstawia porewolucyjną rzeczywistość. Od początku też - ustawieniem roli - ocenia głównego bohatera. Małachij Stakanczyk, były listonosz, który komunistyczną rewolucję społeczną chce wieńczyć całkowitą przemianą i szczęściem jednostki, nie ma tu za sobą żadnych racji. Nie może mieć. Jest mroczny, uparty, bez siły i zamiaru przekonywania, bez poczucia oczywistości swojej prawdy. Nie ma w nim charyzmy proroka, choćby nawet fałszywego, nie ma heroizmu naiwnego Don Kichota, nie ma radości naprawiania świata. To sensat, doktryner, półwariat, od początku skazany na szaleństwo i klęskę. Takim przedstawia go Jerzy Trela, spełniając dyspozycje reżysera.

Zioło najwyraźniej skrócił dystans tej wielkiej roli. Punkt dojścia - wzbudzające współczucie szaleństwo i wyobcowanie Stakanczy­ka - jest właściwy. Punkt wyjścia natomiast - zbyt przesunięty do przodu i pogrążony w czerni. A przecież mogłoby być inaczej, gdyby rola rozwijała się dłużej, gdyby dramat tytułowego bohatera był katastrofą szlachetnego w swoich intencjach utopisty, idące­go błędną i niebezpieczną drogą. No tak, ale wtedy rzeczywistość otaczająca Stakanczyka też powinna być inna. Bardziej kolorowa, wielobarwna, z pozorami zewnętrznego optymizmu i złudnej na­dziei lepszej przyszłości, czyli taka, jaką zwłaszcza w latach NEP akceptowały miliony uszczęśliwionych przez rewolucję oby­wateli. I powinna być to rzeczywistość gęsta, bogata, nasycona i niby spójna. Wtedy problemem byłaby nie tylko chora świado­mość Stakanczyka, ale również fałszywa świadomość społe­czeństwa. Nie wystarczy przecież, jak czyni to reżyser - wyzna­czyć aktorom grającym epizodyczne role odrębnych, pojedyn­czych zadań (albo tylko zostawić miejsce dla ich inwencji), żeby stworzyć całościowy obraz przedstawianego świata. Ale Zioło interpretuje "Reformatora" inaczej. Stakanczyk wędruje przez wielkie, puste przestrzenie, przez brudny, okaleczony i pełen obcości świat i w nim próbuje głosić swe mało konkretne idee, narzucać poglądy, realizować utopię. Charkowska ulica, obskurna kancelaria sowieckiego biurokraty, "psychuszka" (z obrzydliwym "klombem" z opony), z której ucieknie na czele innych wariatów, znów biedna ulica i burdel - taka jest jego droga. Jakby brzydoty i fałszu w tej rzeczywistości było jeszcze mało, scenograf kontrastuje z nią wizualne sygnały komunistycznej propagandy: kancelarię ogranicza monstrualna płachta (świetnie zresztą wymalowana w manierze Wróblewskiego czy Guttuso), na której nogi kroczące w "wielkim marszu", a potem, wysoko nad sceną, "neonowo" świeci pędzący w przyszłość pociąg. - Stakan­czyk to wariat, żałosny natręt, nieagresywny, ale jednak groźny. Zniszczył rodzinę, której się wyrzekł, jego obłęd utopisty dopro­wadził do upodlenia, a później samobójczej śmierci kochającej go i próbującej nakłonić do powrotu córki. Zioło - powtarzam - wie, że rewolucja jest złem, wie również, że utopie prowadzą do ka­tastrof, nieszczęść i zbrodni. I o tym zrobił przedstawienie. Nie przeczę, ostatnio - w naszych antykomunistycznych czasach - jest to pogląd modny. "Pogoda dla utopistów" skończyła się właściwie w roku 1968 (na chwilę tylko powracając dwanaście lat później). Dziś sądzi się raczej, że "to z winy Platona /świat tak źle się kręci. / Z winy Tomasza More'a / Były obozy śmierci". Twierdzenia takie mają za sobą ahistoryczne interpretacje czerwonych, brunatnych i czarnych totalitaryzmów oraz argumenty myślicieli tej rangi, co Karol Popper - autor "Utopii i przemocy". Ale sprawa - zwłaszcza w zestawieniu z dramatem Kulisza - nie jest taka prosta. Równie zasadnie można przecież powiedzieć, że utopie mają ogromny udział w kształtowaniu dobra, postępu i demokracji, że obok utopii autorytarnych i konser­watywnych istnieją także wolnościowe i anarchistyczne, że społe­czeństwom niezdolnym, by tworzyć utopie, "zagraża skleroza i rui­na", podpierając się przy tym dziełami France'a, Cassirera, Ciorana i... Poppera, którego antyutopizm zaowocował wizją "społeczeństwa otwartego", noszącą wszelkie rysy utopii. A skoro tak, skoro utopie bywają różne, skoro nie sposób w teatrze zajmować się teorią utopii, gdyż mamy do czynienia zwykle z jednym tylko jej przykładem, to zamiast wyprowadzać ogólne antyutopijne wnioski, lepiej tę utopię przedstawić i rozpatrzyć we właściwym dla niej kontekście. Tym bardziej że utopie są zawsze mocno określone przez czasy, w któ­rych powstają, i dopiero na takim, historycznym tle stają się w pełni zrozumiałe.

Kulisz był komunistą, czego Zioło, zdaje się, nie brać pod uwagę. Ukraińskim, zawiedzionym, ale jednak komunistą. "Osiem lat byłem z partią, a siedem obok niej"- pisał w liście do przyjacie­la. Wstąpił do partii w 1919 ro­ku - "Reformatora" napisał w 1927. Czyli zapewne wtedy, kiedy jego myślenie przesta­wało się już zgadzać z partyjną doktryną. Wizja przyszłości Stakanczyka jest maksymalistyczną, heretycką, wobec oficjalnej ideologii oraz praktyki, próbą finalizacji komunistycznej uto­pii. Jedną z wielu, jakie wów­czas - w okresie walk frakcyj­nych i NEP-u - w państwie rad powstawały. Skierowana prze­ciwko dawnemu, mieszczańs­kiemu światu, nie pogodzona z NEP-em i zawieszeniem re­wolucyjnych przemian, niechęt­na industrializacji i pierwszeńs­twu mas, upomina się o nowe­go człowieka i spełnienie ko­munistycznych obietnic tyczą­cych jednostki. Ma powstać państwo bez zła, ze słoneczni­kiem w herbie, państwo w któ­rym nie będzie więzień, milicji, pijaństwa, prostytucji, nie bę­dzie nawet dokuczliwych pcheł. Przemieniony człowiek urzeczy­wistni w nim swe niezniszczal­ne marzenie: o szczęściu, pięk­nie, miłości, rodzinie, życiu w harmonii z naturą i ziemią. Taka będzie nowa Ukraina, wi­dziana już przez Stakanczyka w "błękitnej dali socjalizmu".

Kulisz nie czytał Poppera; totalitarne utopie nie okazały jeszcze pełni swego okrucieństwa. Wiedział oczywiście, że fanatyczne zapatrze­nie w tę "dal" może pociągnąć za sobą straszliwe cierpienia i ofiary, ale sensu Stakanczykowej utopii nie kwestionował: nieprzypadkowo te rojenia szaleńca "przeglądają się" w odwiecznej, bo wywiedzionej wprost z Apokalipsy, tęsknocie pątniczki Agapii za Nowym Jeruza­lem (motyw nie dość wyraźny w przedstawieniu). Mówił natomiast o powszechnym, stałym i nieuchronnym rozdźwięku pomiędzy ma­rzeniem i rzeczywistością, między utopią i historią. I o tym mogłoby być to przedstawienie. Uniwersalne, mimo historyzmu spojrzenia, "tragedijnoje", bo oparte na nieredukowalnej opozycji racji istotnych, i "tragedijnoje" też, bo tragikomiczne.

Rudolf Zioło czytał "Reformatora" oczyma współczesnego, żyjące­go w dobie "antyutopijnej gorączki" człowieka i popełnił przy tym błąd ahistoryzmu (nie chodzi oczywiście o realia). Pomiędzy utopią i złem istnieje związek prosty i konieczny. Taka jest teza przedstawienia. Bo jest to przedstawienie z tezą. Pal diabli, że fałszywą, gorzej, że nieopłacalną teatralnie, gdyż przedstawienie jest nużące, monotonne, właściwie jednoznaczne i - jak przypu­szczam - w konsekwencji interpretacyjnego błędu - z bardzo uproszczoną rolą Jerzego Treli. Godzi się wszakże zauważyć, że Zioło nie jest pierwszy, który w ten sposób się myli. Przed nim podobną cenę płaciło już wielu reżyserów (dzieł - np. Majakows­kiego, Babla, Erdmana), którzy jakoś nie mogli pogodzić się z faktem, że byli na świecie wielcy pisarze-komuniści. Ano byli.

Niezależnie myślący, z wątpliwościami, za które życiem często płacili, ale - przynajmniej w latach dwudziestych - "wierzący" jeszcze komuniści.

Dziwne jest to przedstawienie. Chybione, pełne uproszczeń i zmarnowanych szans, zawierające przecież sporo elementów wartościowych. Czemu także nie można się dziwić, bo - w końcu - reżyseruje Rudolf Zioło i grają dobrzy aktorzy. Najlepsza jest scena ostatnia, dziejąca się w burdelu (od razu jest lepiej, gdy przestrzeń gry, zasłonięta tekturowymi zastawkami, staje się płytsza): orkiestra, kurewki, goście, dziecko, bąk puszczo­ny pod stołem, działania, epi­zody. I w tym "normalnie" to­czącym się życiu Agapia i Stakanczyk... Ta scena ma płyn­ność, wyraźny, choć subtelny rytm i bogaty kontrapunkt. Stakanczyk Treli, bezsilny, "mart­wy" prorok, niewolnik własnych myśli - jest w niej naprawdę wzruszający. Ale i wcześniej Trela (choć często tym razem broni się sprawdzonymi sposo­bami; nieomylny znak, że coś mu się w roli nie zgadza) miewa szczęśliwe momenty. Te prze­de wszystkim, w których poja­wiają się rysy oboczne do głów­nego kierunku roli: gdy mimo­wolnie dyryguje dawniej lubia­ną, a dziś znienawidzoną cer­kiewną pieśnią, gdy żal mu się robi ukochanej kury, gdy wresz­cie, dzięki "chaplinowskiej" na­iwności, tak pewnie się czuje w kancelarii aparatczyka. Podobali mi się również: Mał­gorzata Hajewska (Nadija), świetna w zewnętrznym rysun­ku postaci i tym ponad siły zmaganiu się z łóżkiem i drzwiami, Agnieszka Mandat - nie lękająca się śmieszności i brzydoty, w charakterystycznie ujętej roli boleściwej, jękliwej, z rozpaczy chadzającej w dwóch różnych kap­ciach Stakanczykowej, Alicja Bienicewicz (Sąsiadka) - wygląda­jąca jak kupczycha z obrazu Kustodijewa, Aldona Grochal w pierwszej ulicznej scenie, Zbigniew Kosowski - jako zawzięty w swej przyjaźni Kum - to nie jego wina, że tylko chwilami, Krzysztof Globisz w chyba niekoniecznej w tym przedstawieniu, ale zagranej z jakąś wewnętrzną złością roli Sanitariusza, Roman Gancarczyk, który obronił "gazetową" postać Robotnika. No i Ewa Kaim w roli Łubki: trochę niepewna w geście, ale grająca czysto, prawdziwie, silnie. Dobry debiut! Co jeszcze będę pamiętał? Oblizywany przez Sprzedawcę (Rafał Jędrzejczyk) patyk waty cukrowej, by ta się lepiej trzymała, cukierek wyciągnięty z kieszeni przez Sekretarza (Leszek Pis­korz) z niechętną łaską ofiarowany Łubce, ruch i grzywkę zakry­wającą twarz Matyldy (Magda Jarosz), taniec Gościa II (Jan Monczka), muzykę Radwana, także dlatego, że jej fragmenty słyszę nie pierwszy raz...

Dużo to czy mało? Szczerze mówiąc, zważywszy na teatr, autora i reżysera, nie jest to wiele. Nie ukrywam, że martwią mnie ostatnie prace Rudolfa Zioły. Niepotrzebnie próbuje zmieniać kształt dobrze skrojonych rzeczy. Wygląda na to, że kształt ten wymyśla przy biurku, a potem - nie bacząc na efekt i straty, mimo oporów, które stawia scena - uparcie stara się go nadać. Doprawdy, nie ma powodu do aż takiego uporu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji