Artykuły

Kamień w szklance wody

W programie do szczecińskiego przedstawienia "Nie-boskiej komedii" Tadeusz Nyczek zauważa efektownie, iż "pisać dzisiaj o Nie-boskiej... to jak rzucać kamyk w Tatry, szklankę wody w morze. Nieodparte uczucie, że wszystko zostało już napisane, powiedziane, wymyślone". Sądzę, że podobne obawy towarzyszyć muszą również każdemu odpowiedzialnemu wobec siebie i wobec widza twórcy, który podejmuje się wystawić dramat Krasińskiego. Obawy, a jednocześnie nadzieje, że - mimo wszystko - rzucony własną ręką kamyk wywoła lawinę, a szklanka wody - sztorm. Bez tej nadziei wszelka twórczość nie miałaby sensu. Pozwala ona wierzyć, że uda się niemożliwe. Że da się połączyć rozterki poety z dramatem wodza rewolucji, wątek rodzinny z żywiołem społecznego przewrotu, moralitet z klasowym konfliktem. To prawie tak samo jak poszukiwanie kamienia filozoficznego: pasjonuje dlatego, że nikomu nie udało się jeszcze go odnaleźć. W scenicznych dziejach "Nie-boskiej..." było co prawda przedstawienie bliskie ideału (myślę tu o inscenizacji Swinarskiego), ale powstało ono dawno, w innym czasie, a dziś żyje tylko w pamięci nielicznych. W teatrze właściwie za każdym razem wszystko zaczyna się od nowa...

Gdy rozsunie się już na boki pluszowa kurtyna - uwagę przyciągnie najpierw scenografia: olbrzymi czarny podest w kształcie koła, lekko nachylony ku widowni. Ring? Arena? Nieważne, jak nazwiemy zaprojektowaną przez Jana Banuchę konstrukcję. Istotne jest, iż scenograf rezygnuje z prostej ilustracyjności, imitowania rodzajowego wnętrza, próbując plastycznym znakiem wyrazić zasadniczą ideę utworu, zasugerować atmosferę konfliktu, starcia racji. To dobry pomysł, niezbyt może odkrywczy, ale prosty, czytelny i - patrząc z "technicznego" punktu widzenia - funkcjonalny, pozwalający na szybkie i płynne zmiany scenicznych obrazów, co w przypadku "Nie-boskiej..." nie jest bez znaczenia.

Spektakl otwiera - w ślad za tekstem - scena ślubu i balu, ustawiona poprawnie, aczkolwiek nie wyróżniająca się niczym oryginalnym. Coś ciekawego zaczyna się dziać dopiero wtedy, gdy do akcji wkracza Dziewica. "Twe czoło jasne, twój włos kwieciem przetykany, o luba" - słyszymy kwestię Męża (Mieczysław Franaszek). "To widmo blade, jak umarły - oczy zgasłe i głos jak skrzypienie woza, na którym trup leży" - krzyczy Żona (Anna Januszewska). Rolę Dziewicy reżyser każe grać jednocześnie dwóm aktorkom, jakby wyprowadzając konsekwencję z faktu, iż postać ta "rozdwaja się", w wyobraźni każdego z małżonków żyjąc innym życiem. Cóż oznacza ten pomysł? Czy chodzi o podkreślenie tragicznej, przepaści między Mężem i Żoną, wzbudzenie naszych obaw o ich poczytalność, zasugerowanie, iż każde z nich ulega jakimś obsesjom, każde ma swego demona...? Reżyser nie daje konkretnej odpowiedzi, odsyłając nas do sceny dziejącej się w domu wariatów. W niej kumuluje się zazwyczaj inwencja inscenizatorów.

Różnie rozgrywano ten fragment dramatu, ale w taki sposób - chyba jeszcze nigdy. Czwórka pacjentów - niczym jakiś wynaturzony kwartet rewelersów - śpiewa zgodnym chórkiem swe kwestie, urozmaicając ocl czasu do czasu występ popisami choreograficznymi. Żona Doktora - stara kobieta, opakowana szczelnie w okropną szarą suknię, z wielkim krzyżem na

piersiach (to zresztą jedyny krzyż w tym przedstawieniu) - dyrygencką pałeczką podaje tempo. I znów rodzi się pytanie: kto tu właściwie jest wariatem, kto postradał zmysły? W tym dziwnym demonicznym świecie, jaki prezentuje nam reżyser, granica między normalnością a szaleństwem, jest bardzo płynna. Tak, ten świat jest raczej we władzy Szatana niż Boga. Zwróćmy uwagę na charakterystyczną postać, która po raz pierwszy pojawia się w scenie w domu wariatów, grając rolę Doktora. Tadeusz Zapaśnik, odziany w czarny surdut, ulegając łatwej pokusie opowiedzenia wszystkiego od razu - nie pozostawia żadnych wątpliwości co do tego, kim ma być. Kto jeszcze nie odgadł, zajrzeć może do programu, w którym nie znajdzie ani Doktora, ani Filozofa, Mefista, Lekarza, Przechrzty. Jest tylko Szatan, który wciela się w ich role.

W tym moralitetowym pojedynku między niebem a piekłem o duszę Hrabiego Henryka reżyser więcej szans daje Szatanowi. Anioł ma tu niewiele do powiedzenia, zaledwie kilka fragmentów epicko-lirycznych wstępów - uwertur do poszczególnych części "Nie-boskiej...". Obecny cały czas przy boku Hrabiego Henryka Szatan jest - jak literacka tradycja każe - przebiegłym sługą, fałszywym przyjacielem. Hrabia zdaje się tego nie dostrzegać, ulega, sam nie wiedząc o tym, podszeptom swego drugiego cienia. W przedstawieniu Majora właśnie Szatan udający Przechrztę powtórzy dwukrotnie: "Dramat układasz!", co w tym przypadku znaczyć będzie: jesteś mi posłuszny, robisz to, co ci każę! Dochodzimy w tym miejscu do sprawy rewolucji, która - w interpretacji Majora - jest chyba najbardziej dyskusyjną częścią przedstawienia.

Rozpoczyna się ona często skreślaną sceną Przechrztów. W ich postaci wciela się - co było do przewidzenia - gromada Złych Duchów, oczywiście pod wodzą Szatana. A potem wchodzi tłum, skandujący na przemian: "Niech żyje Pankracy!", "Niech żyje Leonard!" Rewolucja na opustoszałych ołtarzach ustawiła już posągi nowych bogów. Wśród kolorowej gromady żwawo uwijają się postaci w czarnych surdutach, właściwi organizatorzy (dziś powiedzielibyśmy - manipulatorzy) społecznego zrywu. Widz, który czytał co nieco o Schillerowskiej inscenizacji "Nie-boskiej..." z 1926 roku, oglądał przedstawienie Korzeniewskiego w łódzkim Teatrze Nowym w 1959 roku, czy chociażby niedawny telewizyjny spektakl Zygmunta Hübnera - (przeciera oczy ze zdumienia. Gdzież podziała się dynamiczna wizja społecznego przewrotu, gdzież dylematy, kto bardziej godnym jest, by przewodzić masom: Pankracy czy Leonard?

Zresztą, Leonarda w tym przedstawieniu właściwie wcale nie ma. Roli Pankracego położyć jednak nie podobna... Cóż. okazało się, że - owszem - można. Udało się to Zbigniewowi Mamontowi i to w dość łatwy sposób: po prostu - w ogóle nie było go słychać. Piąty rząd, gdzie siedziałem, był miejscem zbyt odległym, by zrozumieć coś więcej niż pojedyncze, oderwane od siebie słowa. Można więc domniemywać, że Hrabia Henryk nie przechodzi na stronę rewolucji tylko dlatego, że - nie dosłyszał swego antagonisty... W tej sytuacji słynna scena słownego pojedynku protagonistów zamieniła się w monolog arystokraty. Mieczysław Franaszek w roli Henryka jest jedynym wyróżniającym się wykonawcą szczecińskiego przedstawienia: efektowna sylwetka, szlachetny gest, wierzy mu się, iż jest romantycznym poetą, a jednocześnie człowiekiem zagubionym w otaczającej go rzeczywistości, daremnie próbującym racjonalizacji tego, co się z nim i wokół niego dzieje.

Obsesyjna wizja rewolucji, oglądana oczami Hrabiego Henryka - karykaturalna, groteskowa, przypominająca po trosze cyrk, po trosze kabaret - popycha go na szańce Zamku Świętej Trójcy. Reżyser puentuje tę sekwencję jedną, za to nareszcie efektowną sceną: zgromadzona przed decydującą bitwą szlachta, odziana w tradycyjne kontusze - śpiewa "Bogurodzicę", z tyłu nadchodzi służba ze spakowanymi już tobołami. "Bogurodzica" i... walizki, początek i koniec, symboliczna klamra zamykająca dzieje klasy, która schodzi z areny historii. Skok Hrabiego Henryka w przepaść będzie dowodem zrozumienia tej konieczności dziejowej i zarazem własnej przegranej. Żegnając się z życiem Hrabia mógłby zawołać: "Szatanie!, zwyciężyłeś!", bowiem samobójstwo to w rezultacie skok prosto w objęcia istrażnika piekieł. Właściwie w tym miejscu spektakl Majora, opowiadający dzieje diabelskiej rozgrywki o duszę dumnego arystokraty, mógłby się zakończyć. Zwłaszcza że, rozgrywany niespiesznie, po trzech godzinach jest w stanie znużyć najbardziej nawet cierpliwego widza. Reżyser - filolog z wykształcenia - przywiązany jest widocznie do każdej litery tekstu, skoro każe odegrać jeszcze ostatnią scenę, choć w świetle jego koncepcji wydaje się ona zbędna. Spodziewam się finału, mimo to z niepokojem wstrzymuję oddech: jak potraktuje reżyser pojawienie się Galilejczyka? Niepotrzebnie się denerwuję: po słynnym "Galilaee, vicisti!" Pankracego na scenę wbiega oczywiście nie kto inny, jak dobry nasz znajomy - Szatan ze swoją świtą. Kurtyna - jak powiedziałby Gałczyński - "zapada szybko, żeby nie narażać P.T. Publiczności na widok scen o charakterze dantejsko-karczemnym". Wątłe oklaski pozwalają aktorom na jeden zaledwie, mizerny ukłon.

Niestety, powodu do oklasków nie było. Gdy myślę o wykonawcach, to jak już pisałem - poza Mieczysławem Fratnaszkiem i może Mirosławem Gawędą (Orcio), który w tej roli nie drażnił (jak to się czasami zdarza, gdy Orcia grają kobiety lub dzieci) - w zespole Teatru Współczesnego nie dostrzegam żadnych jaśniejszych punktów. A jeśli idzie o tzw. drugi plan, to w oczach robi mi się już całkiem ciemno.

A koncepcja inscenizacyjna? Ryszard Major podjął się zadania, które - wziąwszy pod uwagę to, co dzieje się na innych polskich scenach - zasługuje na szacunek jeszcze przed podniesieniem kurtyny. Po obejrzeniu spektaklu stwierdzam, że trwam w tym uczuciu, ale proszę tego nie brać za komplement. Major jest twórcą, który wart czegoś więcej niż szacunku na kredyt. Swym ostatnim przedstawieniem jednak nawet tego mizernego długu nie spłacił. Spróbował, podobnie jak kiedyś Swinarski, połączyć pozornie nie przystające do siebie części dramatu w jedną, spójną strukturę moralitetu. Miała mu pomóc w tym niezmienna scenografia i mocno wyeksponowany wątek Szatana, który jest swoistym cicerone Hrabiego Henryka w świecie dramatu, a jednocześnie - jak na moralitet przystało - walczy o duszę arystokraty. W tak skonstruowanym schemacie nie bardzo się jednak mieściła sprawa rewolucji, dla wielu twórców stanowiąca odrębny i pierwszoplanowy temat. Major po swojemu ociosał wątek rewolucji i dopasował do założonej koncepcji, zgodnie z którą rewolucja to jeden z bardziej przemyślnych szatańskich forteli zastawionych na Hrabiego Henryka.

Gdyby chcieć spojrzeć na sprawę z okopów dogmatyzmu, można by dojść do wniosku, iż przy Majorze - Krasiński to awangarda postępu. Wybitny twórca nie musi być na szczęście politykiem, a prawda artystyczna to niekoniecznie to samo, co prawda historyczna. Jednakże prawda, jaką serwuje nam reżyser - nawet w świetle kryteriów estetycznych jest ciężko strawna. Major przetoczył się walcem swej koncepcji po "Nie-boskiej...", wyrównał, wygładził i nagie wszystko zrobiło się małe i banalne: emocje, ludzie, sprawy, zdarzenia. Ponieważ wykonanie było gorzej niż średnie - przedstawienie jeszcze bardziej skarlało... Cytowany na wstępie Tadeusz Nyczek porównał nasze zmagania z "Nie-boską..." do rzucania kamienia w Tatry, szklanki wody w morze. I miał rację: pojechałem do Szczecina oglądać morze i góry, a zobaczyłem - kamień w szklance wody.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji