Artykuły

Nowa przygoda "Nie-Boskiej"

Najpierw był entuzjazm Mickiewicza. Potem entuzjazm hrabiego Tarnowskiego. "Nie-Boska Komedia" weszła do panteonu najwybitniejszych dzieł literatury narodowej, z której próbować ją wygnać byłoby trudem równie daremnym, jak chcieć wyrwać Sienkiewicza z objęć filmowców.

A potem się zaczęło. W teatrze Leon Schiller wystawił "Nie-Boską" jako dramat rewolucyjny: co w sztuce czarne - przemalował na czerwone, a co białe - zrobił na czarno. Dziedzic Opinogóry przewrócił się w grobie. Ale wrócił do pierwotnego położenia, gdy po Schillerze jego rewolucyjność skarykaturowali naśladowcy, wywodząc uczenie, że Krasiński może i nienawidził rewolucjonistów, ale był czerwonym hrabią, i że jego "Nie-Boska Komedia" to wcale nie jest utwór wsteczny lecz, przeciwnie, tyleż chrześcijański co postępowy.

Odwołajmy się do pewnych faktów. Wielki dramat romantyczny i jego przedłużenie w Wyspiańskim, to szczyty polskiej dramaturgii. Ale "Nie-Boska" nie należy wśród nich do najwyższych. Ani do najpiękniejszych. Sfera dramatu prywatnego Hrabiego Henryka to okruchy nienapisanego dramatu, a również dramat społeczny, choć w swoim rodzaju wspaniały, ma pęknięcia i niedociągnięcia. Właśnie jednak okoliczność, że to dramat otwarty, po części napisany jak scenariusz, gwarantuje jego popularność: - teatr i reżyserzy uwielbiają sztuki, które, dysponując kilku potężnymi akordami, jednocześnie pozwalają reżyserowi - bez dopisywania lub fałszowania tekstu - na rozmaite, mniej lub bardziej swobodne, interpretacje. "Nie-Boska Komedia" może być moralitetem chrześcijańskim, i może być moralitetem rewolucyjnym. I tak się z nią działo i dzieje nadal. Widziałem "Nie-Boską Komedię" nakierowaną na zwycięstwo idei Pankracego, i widziałem także "Nie-Boskie" łagodzone i tuszowane. Jeden Konrad Swinarski w krakowskim Teatrze Starym zdecydował się pokazać "Nie-Boską" taką, jaką ona jest naprawdę. I zwyciężył, ponieważ ujawniona bez osłonek reakcyjność Krasińskiego stała się krzywym zwierciadłem, mimowolną drwiną z obrony feudalizmu, szyderstwem z pociechy w mistycyzmie.

Swego czasu przyrzekałem sobie oglądać wszystkie "Nie-Boskie Komedie" wystawiane w teatrze, i mniej więcej dotrzymuję słowa. Wczesnym latem kolejną taką "Nie-Boską" stało się widowisko w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku, przygotowane na uświetnienie jubileuszu trzydziestolecia tej zasłużonej placówki.

Pojechałem, obejrzałem, wysłuchałem przemówień i ściskałem dłonie miłych ludzi, zasłużonych pracowników. Zobaczyłem przedstawienie, w które teatr włożył maksimum szlachetnego wysiłku, osiągając widomie dodatni rezultat w komponowaniu scen zbiorowych, a także w paru pomysłach reżyserskich. Ale...

Jubileusz to nie najlepsza okazja do poruszania "ale", tym bardziej, że Teatr im. Węgierki pokazał w tych dniach 7 innych swoich przedstawień, wśród których znalazła się i "Policja" Mrożka, i "Panna Julia" Strindberga, i "Sytuacja" Rozowa, i "Styczeń" Radiczkowa. Przełamię jednak to tabu. I powiem, że "Nie-Boska Komedia" wymaga czegoś więcej niż mógł jej dać teatr białostocki. Czy winien był zatem zrezygnować z ambitnego zamiaru? Trudno o jednoznaczną odpowiedź.

Tym bardziej, że był w białostockim przedstawieniu moment, który mógł szczególnie zafrapować: finał tragedii. Krzyż świetlisty nie ukazał się w miejscu czerwonego słońca i swoje słowa przedśmiertne wypowiedział Pankracy (Stanisław Jaszkowski) jakby w złości i z ironią. Kto zajmie jego miejsce? Teatr białostocki wie. Bianchetti, generał, ów kondotier rewolucji, który pokonał żołnierzy Hrabiego Henryka (Henryka gra Krzysztof Ziembiński) i zdobył Okopy Świętej Trójcy, staje wysoko ponad tłumem, w napoleońskiej pozie - do niego należy przyszłość.

Jest to finał mniej sprzeczny z intencjami Krasińskiego, niżby się mogło wydawać. Swego czasu usiłowano pozytywnym bohaterem rewolucji zrobić Leonarda. Było to rozwiązanie naiwne. Leonard jest w "Nie-Boskiej Komedii" przede wszystkim błaznem, tym gorzej, że fanatycznym i absolutnie szczerym. Przy wodzu rewolucji wyodrębnił Krasiński z anonimowej masy trzy postacie: Leonarda, Przechrzta i Bianchettiego. Leonard symbolizował lewactwo, Przechrzta - cynizm i wyprzedaż rewolucji; a Bianchetti... no, właśnie - ład wojskowy po cywilnym terrorze, jak to widział Krasiński na przykładzie rewolucji francuskiej i Napoleona. W swoim urywanym, histeryzującym dramacie Krasiński jakby zapomniał o Bianchettim, przerażony wizją zagłady feudalnego świata, do którego się przyznawał, chociaż jego upadek przepowiadał katastroficznie. W finale "Nie-Boskiej Komedii" interweniuje siła boska, która zabija Pankracego - niczym zbrodniczą Balladynę w innym utworze romantycznym - i daje do zrozumienia, że triumfujące zło może jednak sczeźnie, przepadnie. Że to fałszywe nadzieje, Krasiński wiedział dobrze. Czy nie jest więc pociągające pomyśleć, że dawny reżim mogą jednak ocalić siły mniej abstrakcyjne, ziemskie? Na przykład ów Bianchetti, "nowy arystokrata"? Przecież to kalkulacja polityczna, a Krasiński, gdy nie zabawiał się mistycyzmem, umiał myśleć politycznie. Po swojemu, reakcyjnie, ale przenikliwie i mądrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji