Aktor jako narzędzie poznania
Kiedy widzowie wchodzą na salę, w mrocznawym wnętrzu Sceny Nowej już ktoś jest. Siedzi w fotelu, zajęty swoimi sprawami, jakby nieobecny... - tak zaczyna się to przedstawienie. Rzeczywistość przenika się z teatrem; świat nagle ujawnia swoją teatralność. To ważne, gra ma tutaj wymiar nie tylko teatralny, ale i filozoficzny. Lecz żywioł gry łatwo przekracza wyznaczone mu granice i bywa, że staje się samowystarczalny. I coś takiego przytrafiło się chyba w tym przedstawieniu.
Dokonana przez Marka Gaja i Marka Kalitę adaptacja "Dziennika uwodziciela", powieści Sorena Kirkegaarda pod tym samym tytułem, jest scenariuszem na dwoje aktorów i aktorstwo wychodzi w spektaklu na plan pierwszy dominując nad problemem filozoficznym. Duński filozof zawarł w swojej powieści nie tylko historię swego zerwanego narzeczeństwa, ale i psychologiczno-filozoficzną problematykę miłości, trudnego związku dwojga ludzi, w którym chęć zniewolenia drugiego człowieka prowadzi do rozpaczy, rozpacz zaś do negacji istnienia. Jest to jeszcze jedna wersja mitu Don Juana. Tytułowy uwodziciel - Johannes rozgrywa swój teatr nie tyle przed widzem, ile przed Bogiem. Jest to gra o życie, o porządek świata, który w dotychczasowej wersji zostaje zanegowany. Johannes wynajmuje aktorkę, z którą odtwarza poszczególne etapy swojego zerwanego narzeczeństwa. Aranżuje więc teatr, w którym po raz kolejny przeżywa upojenie żądzą i rozpaczą. "Rozpaczając ...człowiek wybiera siebie w swym wiecznym znaczeniu" - mówi Kierkegaard - filozof. Ale właśnie ten filozoficzny sens jego myśli nie wypada w przedstawieniu zbyt jasno, wbrew deklaracjom programowym adaptatorów i reżysera. Może dlatego, że trudno grać w teatrze tezy filozoficzne, choćby brzmiące tak dramatycznie, a szczególnie trudno wtedy, kiedy postawiony na wyciągnięcie ręki aktor całkowicie absorbuje uwagę widza. Powstało więc dobre, kameralne przedstawienie o miłości, rozpaczy i samotności, o buncie przeciwko światu, jego obyczajom i normom, o potrzebie zamanifestowania swojej wolności za cenę zniweczenia miłosnego związku. Ale przede wszystkim - o aktorstwie jako sposobie poznania i opisu świata i człowieka. Aktorzy całkowicie zdominowali to przedstawienie. Ich fizyczna bliskość wobec widowni powoduje, że odbiór jest bardziej sensualny niż intelektualny, emocje przeważają nad racjonalizacjami. Aktor znalazł się przed reżyserem, a teatr przed reżyserską tezą filozoficzną...
Maria Rybarczyk (Kordelia) swobodnie pokonuje odległość miedzy dziewczęcością a dojrzałością kobiety poznającej tajemnice miłości, z dużym wdziękiem prezentując możliwości własnego warsztatu aktorskiego.
Ma jakby trudniejsze zadanie niż jej partner - musi grać podwójnie (aktorkę grającą Kordelię); nie boi się czynić z publiczności swojego sprzymierzeńca przeciwko nerwowemu i nie zawsze w swoich reakcjach zrozumiałemu dla Kordelii Johannesowi. Grający Johannesa Aleksander Machalica stwarza postać neurotyczną, trudną w kontaktach z ludźmi, nastawioną jakby na inną rzeczywistość, inny jej wymiar. Jego właściwym partnerem nie jest ani Kordelia, ani publiczność; w miarę rozwoju akcji coraz bardziej staje się nim ktoś trzeci - Bóg, do którego adresowany jest główny monolog bohatera. Kordelia cała jest z żywiołu życia; Johannes zna tylko wymiar metafizyczny, i Rybarczyk i Machalica prezentują bardzo wysoki poziom aktorstwa i publiczność jest w sposób oczywisty usatysfakcjonowana bardziej może właśnie tym wszystkim, co jest tutaj teatralnością, grą, przewrotnością układu sceny i widowni, niż założoną głębią filozoficzną problematyki. Takie są pożytki i pułapki kameralnej sceny.
Spektakl jest czysty od strony reżyserii i scenografii - z wyjątkiem drzwi-parawanów (funkcjonalne ale brzydkie) i pomysłu z lustrem. Myślę, że tu reżyser (Marek Gaj) przesadził konceptualnie, chcąc jednocześnie pokazać grzeszną nagość i zachować filozoficzną cnotę.