Artykuły

Rację ma Sabiniewicz

Mam wrażenie, że Krzysztof Babicki okazał się bardziej filolo­giem niż reżyserem. Wyczytał "Nie-Boską komedię" do ostatniej liter­ki, tyle tylko, że nie wszystkie sło­wa przebiły się przez rampę. Solidna robota przytłoczyła spektakl i jakoś trudno za nim polecieć. A może to my - widzowie - zrobiliśmy się tro­chę leniwi.

Na pewno udało się Babickiemu jedno - sprowokował mnie do przeczytania Krasińskiego na nowo, dokładniej, do­roślej. Czytanie licealne nie należało do najprzyjemniejszych - to, niestety, dra­mat dość nudny. Mało tego - nijak nie udawało się do niego przyłożyć sztam­py romantycznego bohatera: niezdecy­dowanie - owszem, porywanie się z mo­tyką na słońce - owszem, odpowiedzial­ność za społeczeństwo - takoż, miłosne uniesienia - jak wyżej; i (rzecz jasna) - wadzenie się z Bogiem. Tyle tylko, że wszystko jakoś nie do końca, jakoś ina­czej, za bardzo poplątane, za dużo para­doksów. I ta żona, i ta rewolucja...

Prorok we własnym kraju

Wtedy nie wpadłam na to, że to takie ciekawe, takie prorocze... Wtedy zupeł­nie nie przyszło mi do głowy, że bliżej "Nie-Boskiej" do naszego schyłku wie­ku niż do "zrywów i uniesień". Wtedy nie pomyślałam, że konstrukcja tego dramatu ma wiele wspólnego ze spek­taklami teatrów alternatywnych. I czy­tałam go "po kolei", a nie "dookoła". Wtedy nie było blisko mądrego czło­wieka, który podsunąłby do czytania Marię Janion - to przyszło znacznie później... Wtedy nie było blisko mądre­go człowieka, który coś by z tą "Nie-Boską" zrobił. W zasadzie nie mam pre­tensji - to wcale nie takie łatwe. Dziś widzę, że w "Nie-Boskiej" jest wiele przeczuć, prześwitów, sugestii. Notabene niemal genialnych... Okazu­je się, że prawdziwego, romantycznego wieszcza od wieszczenia mieliśmy tak naprawdę jednego, tylko nie bardzo się nam podobał. I nie chcieliśmy go słu­chać. To samo spotkało najpierw Norwi­da, potem Wyspiańskiego i Witkacego, i Gombrowicza... Za dużo u nich zna­ków zapytania. Za mało wykrzykników.

Czy to Jeszcze Krasiński?

Babicki podaje nam Krasińskiego kla­rownego, czystego... - aż do bólu. Po­stacie z zaświatów funkcjonują na sce­nie, jakby już wcześniej grały u Gom­browicza i Witkacego. To dobrze dla współczesnej widowni. Żadnych mgieł, żadnego "poetyzowania"... Fikcja w na­szym świecie stała się bardzo realna za sprawą kina, telewizji. Otworzyła nam się jakaś klapka w wyobraźni. Zamknę­ły nam się jednak uszy. Na słowo się zamknęły, na tekst literacki. I to Babic­ki wziął pod uwagę, niestety, tylko do pewnego stopnia. Jeszcze mniej prze­jęła się tym faktem większość aktorów.

Babicki namieszał w tekście: jednym się to podoba, inni narzekają, że Krasiń­skiego już nie ma. Ja się cieszę: przy­najmniej w założeniu miało być w tym więcej teatru niż dramatu. Tym bardziej, że ten dramat pozwala na takie zabiegi.

Fin de siecle'owy hrabia

Kiedy czytałam "Nie-Boską" już po obejrzeniu spektaklu, historia hrabiego Henryka jawiła mi się jako opowieść o bardzo współczesnym facecie. Facecie, który - jak na romantyka przystało - ma poczucie roli, misji do spełnienia: poe­zja, miłość, walka. Nic mu nie wycho­dzi, nic się nie sprawdza. Ale to nie los jest wszystkiemu winien, nie społeczeń­stwo, nie historia. To on sam czuje się odpowiedzialny za własne klęski. W sobie upatruje brak, niemożność. Siebie ob­winia. Sobie wymierza karę. On jest - jak romantykowi nie przystoi - piekielnie ra­cjonalny. To nie duch, nie zjawa w bia­łej koszuli, nie rycerz na koniu. To facet z krwi i kości. Facet, który ma ciało, umysł i trochę kłopotów z duszą. Jak nasi współcześni faceci. Ma ogromną samo­świadomość. To przychodzi mu nieco ła­twiej niż naszym współczesnym facetom.

Czytać, oglądać i czytać

Problem polega na tym, że te przemy­ślenia wzięły się z czytania, a nie z oglą­dania. Bo ten spektakl ogląda się źle. Trzeba go wytrzymać, trzeba się pomę­czyć, trzeba się wysilić, powalczyć z nu­dą. I to złości. Rzecz nie w tym, żeby na scenie wszystko było podane na tacy. Że­by widz przyszedł i sobie wziął, sobie zjadł. Kiedy w ostatniej scenie Pankra­cy mówi o Bogu, kiedy pada słynne "Ga­lilejczyku, zwyciężyłeś", złoszczę się na Babickiego, że każe zamknąć okno, że w ten sposób powstaje krzyż, że krzyż daje cień, że ten cień pada na Pankracego. Po co tak łopatologicznie? Po co tak dopowiadać? Dla ładnego obrazka?

Pankracy górą

Drażniło mnie aktorstwo Mirosława Konarowskiego: deklamacyjne, nieprze­konujące, nijakie. W tej "Nie-Boskiej" nie ma dramatu hrabiego Henryka. Jest Pankracy. Kiedy Mariusz Sabiniewicz pojawia się na scenie, wszystko zaczy­na żyć. Nie dzieje się tak tylko dlatego, że Pankracy to postać zdecydowana, konsekwentna. Sabiniewicz daje jej głos, gest i duszę. Kiedy mówi, broni teatru literackiego, dowodzi, że prawdziwy, so­lidny monolog ma jeszcze rację bytu. Kiedy umiera na scenie - teatr żyje. Z tego powodu rodzi się dość przewrot­na interpretacja. W dyskusji hrabiego i Pankracego bardziej przekonujący jest ten drugi. W kontekście polskich do­świadczeń powojennych może to dziwić. W kontekście doświadczeń ostatnich trzech lat - nie powinno dziwić wcale. Nie o taki sens chodziło chyba jednak Babickiemu. On się musiał dobudować sam.

W założeniu - tak myślę - nie miało być żadnych racji, żadnej wygranej. W końcu "wszystko do cna wygadane"... To nie czas na to, żeby się kłócić, wszy­scy są już skłóceni.

Kochanka i żona

Spośród dwóch ważnych pań bardziej interesująca jest Antonina Choroszy, która gra Dziewicę - żadna z niej zja­wa, żadna nimfa, Babicki to wszystko wyrzucił. To kobieta-kochanka po pro­stu. Kobieta, która zabiera hrabiego żo­nie, ale wie, po co zabiera i zostaje z nim niemal do końca. Pojawia się także w scenach rewolucyjnych (tu Babicki "dopisał"). Nie dla uciech bynajmniej. Ona hrabiego głaszcze i pociesza jak najprawdziwsza żona.

A żona: najpierw dziewicza, nimfowata i zwiewna, potem szalona. W jed­nym i drugim mało przekonująca. I tu wybór hrabiego wygląda na racjonalny, oczywisty, konsekwentny.

Bardzo szary romantyzm

Na scenie czerń, biel i bardzo nasyco­ne szarości. Raz tylko zaiskrzy czerwień galaretki na serniku zjadanym przez re­wolucjonistów. Zaiskrzy tak intensyw­nie, że aż dreszcze przechodzą po ple­cach. Trzęsąca się żelatyna krojona wielkim nożem, zjadana, żuta, połyka­na. Ta scena zrobiła na mnie największe wrażenie. Wtedy spotkała się wizja pla­styczna i muzyka Stanisława Radwana.

Scenograf Marek Braun próbuje po­kazać relacje między historią a życio­rysem, wpisuje życiorys w historię. Sza­ra fasada budynku to tło. Masywność, solidność. Od tej fasady biegną dwa sznury, na których zawieszono białe materie: jak prześcieradła, jak suszące się domowe pranie. Zwiewność. Zwiewność, która oplata, otula, łasko­cze kamień. Kamień, który nie podda­je się zwiewności.

W tym wszystkim postacie w czarnych surdutach, w białych sukniach, w czarnych sukniach. Bardzo czysto, bardzo schlud­nie, bardzo przejrzyście. Jak w krzyżów­ce. Tyle tylko, że tak naprawdę nie ma w tym żadnej jednoznaczności. Zwycię­ża, dominuje szarość. I szaro się po tym spektaklu wychodzi. I szaro wchodzi w 13 grudnia 1996 r. Szaro, nijak.

No cóż, wygrał filolog. Dziękuję Babickiemu za intelektualną przygodę, ale szkoda mi, że teatru tak mało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji