Lęk przed patosem (fragm.)
"Brytyjski reżyser ma dobrze: może eksperymentować na szekspirze, bo wszyscy go znają. Norweg możę wszystko zrobić z "Peer Gyntem" - mówił Maciej Prus parę tygodni temu w wywiadzie dla "polityki". - My swojej klasyki nie znamy..."
W WYPOWIEDZI Prusa usłyszeć można, jak się zdaje, nieco więcej, niż tylko zwykłą konstatację faktów: usłyszeć można lęk. Lęk twórcy, który głęboko wierzy w sens inscenizowania trudnego repertuaru, który nie na wiatr oświadcza, iż polski dramat romantyczny jest "naszym największym wkładem w Europę" - i który jednak nie ma pewności, czy uda mu się w tej swojej wierze spotkać z publicznością. Wie bowiem, że szacunek wobec narodowych świętości bywał i bywa wciąż narzucany metodami nieśmiertelnego prof. Pimki - z odwrotnym, rzecz jasna skutkiem. Że zwłaszcza młodsza część widowni nie ma dziś wielkiej ochoty na patos, uniesienia strofami wieszczów, wielkie tyrady romantycznych bohaterów. Że w ofensywie jest żądanie od teatrów rozrywki i wytchnienia, zaś agresywna propaganda przeciw niedochodowej kulturze wysokiej także swoje robi. Nie są to okoliczności sprzyjające Krasińskiemu czy Słowackiemu na scenach i trudno się dziwić lękom reżysera, który na przeciwwagę, ma w gruncie rzeczy tylko swoje przeświadczenia, swoją pasję, i przywiązanie do wartości cokolwiek niemodnych.
Obydwie omawiane tu inscenizacje polskiego dramatu romantycznego trudno uznać za w pełni udane. Obydwu należy się szacunek za poważną próbę zmierzenia się z arcydziełem. Obydwie zostały skażone rozmaitymi, typowymi dla naszych czasów niedostatkami, niemożnościami i lękami, wśród których ów lęk przed rozminięciem się z publicznością odegrał, sądzę, czy to w świadomości, czy podświadomości twórców niebagatelną rolę.
Maciej Pras "Nie-Boską" w Dramatycznym z rozmachem wypchnął w uniwersalizm. Nie tylko wyłuskał ją z historycznych kontekstów czasu Krasińskiego, wyjął ją jakby z historii w ogóle, umieścił poza czasem, wśród abstrakcyjnych, wielofunkcyjnych parawanów Aleksandry Semenowicz. Zamiast przedstawianej zazwyczaj opowieści o rewolucji i Okopach św. Trójcy z plączącą się z przodu tzw. częścią rodzinną - zaproponował czysty, wyabstrahowany dyskurs kosmologiczny, rzecz o budowie świata. Po to był mu potrzebny "Niedokończony poemat", fragment dramatyczny pisany wiele lat po "Nie-Boskiej", ale planowany jako jej pierwsza część. Tam wątki "Nie-Boskiej" biorą początek, tam Henryk prowadzony przez Aligiera wyrusza na wędrówkę przez nie-Boskie piekło, tam rodzi się Pankracy, godny przeciwnik, ale i alter ego, jakby inny wariant Henryka. Tam zaczyna swe zabiegi szatan podsuwający bohaterowi pokusę: zatrute piękno tworzenia i użycia, tam rysują się zręby głównego sporu między protagonistami: wyniosłym obrońcą przegranej sprawy i pewnym zwycięstwa wodzem rozszalałych tłumów. I tam wreszcie - jak w całej "Nie--Boskiej", aż do końcowego przyjścia Galilejczyka - nieobecny jest Bóg.
Bardzo jasno, klarownie, ale też bardzo znamiennie czytana jest w Dramatycznym ta "Nie-Boska komedia z Niedokończonym poematem". Prus wyeliminował praktycznie wszystko związane z procesem dziejowym, z historiozofią, z determinizmem, tak jakby uwłaczał mu nawet cień podejrzenia o doraźność. Pchnął cały dyskurs w sferę wyborów moralnych ograniczonych tylko moralitetową w gruncie rzeczy ramą. Dylematy protagonistów wyłożył na swej obrotówce jak na talerzu, ufając zapewne, że tak wyabstrahowane będą strawniejsze dla widzów, niż gdyby je dookreślać czy lokować w konkretnej sytuacji dramatycznej. Skomponował widowisko jak delikatny balet symboli, dbał o piękno obrazów, o dyscyplinę kolorystyczną (tylko biel, czerń oraz zarezerwowana dla rewolucji czerwień). I kategorycznie wykluczył z gry deklamację, aktorski popis i koturnowość. Wolał groźbę monotonii niż pustotę teatralnego gestu bez pokrycia.
Spełnienia tej groźby nie dało się niestety uniknąć. Uniwersalistyczna, wypreparowana z fabuły koncepcja inscenizacyjna cały ciężar utrzymania widza wt napięciu przerzuciła na aktorów; pod tym zadaniem nie najmocniejszy zespół Dramatycznego ugiął się dość bezradnie. Z bezradności tej rodził się, wolno przypuszczać, pewien nadmiar histerii w jednych scenach, nadmiar "pustego" ruchu w innych, nie neutralizowało to jednak monotonii. Klęskę poniósł Mariusz Bonaszewski: jego Henryk, który powinien skupiać na sobie uwagę, fascynować, rozpływał się w tłumie bezbarwny, odpychający, nudny. Nie sposób winą obarczać jedynie aktorów; być może sam pomysł inscenizowania trzygodzinnego, ascetycznego widowiska wymagającego nieustannego skupienia się na trudnym tekście był - przy dzisiejszym stanie aktorstwa, ale i przy permanentnej dekoncentracji odbiorców - jednak szaleństwem. Była to jednak próba ucieczki do przodu, czy - ściślej - ucieczki w górę. Prus niepewny kontaktu z widzem przez klasykę, spróbował widza zaciągnąć nieomal przemocą - w obłoki, w krainę myśli wypreparowanej z materii teatru. Skłonny byłbym twierdzić, że nie dało to nazbyt pomyślnych rezultatów, aczkolwiek, jak wieść niesie, grupy najmłodszych, licealnych gości Dramatycznego wychodzą często z tej dłużącej się jednostajnej "Nie-Boskiej" całkiem usatysfakcjonowane.