Artykuły

Rzecz o naszym życiu

Teatr im. J. Słowackiego otwarł swój sezon jubileuszowy (75-lecie) sztuką, która zdążyła już wejść na forum naszego życia literackiego i teatralnego w sposób zdecydowany, została przyjęta tak. jak żadna inna od lat co najmniej paru. Na zatrważającym bezrybiu polskiego dramatopisarstwa współczesnego zapotrzebowanie na tego rodzaju utwór było ogromne, i myślę, że ,.Rzecz listopadowa" Ernesta Brylla - o niej to bowiem mowa - te apetyty jeszcze zaostrzy i sprowokuje domaganie się przez społeczeństwo od naszych pisarzy sięgania po problemy większego, niż dotychczas kalibru. Sprawa teatru politycznego, powieści politycznej i zaangażowanej poezji nie jest łatwa ani prosta, na co składa się wiele czynników. Wiemy o tym wszyscy dobrze, i byłoby naiwnością ukrywać ów fakt - ale nie wydaje się być usprawiedliwiona rezygnacja, czy też zastąpienie sporów o generalia "potępieńczymi swarami", tak miłymi sercu obywatela w naszym kraju od wieków.

Pisarz, który sięga do tradycji literatury narodowej, jakie określały świadomość Polaka, a zwłaszcza polskiego inteligenta w ciągu wieków, ponosi ryzyko, i to wielostronne. Po pierwsze - może ponieść klęskę w starciu z wielkim wzorem, klęskę artystyczną. Po drugie - ów patetyczno-moralistyczny duch dramatopisarstwa Słowackich, Mickiewiczów, Norwidów czy Wyspiańskich współczesnemu widzowi, karmionemu już od lat przez nasze teatry Beckettem, Ionesco, Dürrenmattem i całą współczesną dramaturgia światową, w której takie morze sceptycyzmu, a jeśli już moralistyka, to zgoła inna, niż w naszej tradycji - natrętnym i nadętym wydać się może. I wreszcie - wielu krzyknie, że nie czas na przywoływanie pamięci Wieszczów, bo w błocku naszej "małej stabilizacji" się pławiąc nie mamy prawa, sił ani możliwości podejmować prób tego rodzaju rozrachunku, że będzie on bezpłodny. Pułapek jest znacznie więcej, a złośliwi i ci, co wolą mówić "nie" przy stolikach kawiarnianych, niż próbować stanąć w szranki dyskusji, pierwsi kamień rzucą. Ernest Bryll podjął ryzyko zmierzenia się z tymi niebezpieczeństwami. Napisał sztukę kontrowersyjną, gorzką, być może wyjaskrawiającą pewne sprawy, a inne przedstawiającą wykrzywione w lustrze karykatury, groteski i ironii. Sztukę, która pragnie sprowokować do dyskusji i do sprzeciwu, ale bynajmniej nie nihilistyczną, naładowaną pasją moralisty, pragnącego znaleźć iskrę nadziei w sprawach najbardziej drażliwych czy kłopotliwych.

"Rzecz listopadowa" posługuje sie sytuacjami, które w naszej kulturze funkcjonują niemal na zasadzie "archetypów". Tropy wiodą wprost ku "Dziadom" Mickiewicza (akt I) i "Weselu" Wyspiańskiego (akt II). Tego rodzaju nawiązania byłyby pisarską zuchwałością, jeśliby nie znalazły żadnego pokrycia w materii sztuki. Bryll wywiązuje się z tego, prezentując przekrój naszego społeczeństwa, zwłaszcza tych jego warstw, które bezpośrednio biorą udział w kierowaniu życiem politycznym, kulturalnym itd., na rożnych szczeblach. Idzie więc zarówno o polityków, jak i szeroko pojętą inteligencje, z położeniem szczególnego nacisku na tę jej część, która z racji twórczego charakteru swej pracy współkształtuje świadomość współczesnego Polaka, wykonuje coś na kształt szczątkowych "rządów dusz" - czy raczej, jak sugeruje pisarz, tych rządów się zrzeka, wykonywać nie może, bądź sprawować nie umie. Atak na polską inteligencję, na jej "papugowatość", prowincjonalność, bezkrytyczność i dziecięcą naiwność jest niezwykle ostry, ale - nawet przyjmując, że Bryll przesadza - jest o czym pomyśleć, jest nad czym niewesoło się zadumać,

Pisarz wzywa do niezwłocznego dokonania przymiarek naszych inteligenckich wyobrażeń, kompleksów i fobii do realnego miejsca Polski w Europie, które dalekie jest od zadowalającego. Apeluje o zmianę sposobu myślenia o narodowym bycie, grzeszącego staroświeckością, jakaś "azjatycką" inercją, obrośniętego mitami i przesądami. Oczywiście, oddaje hołd bohaterskiej przeszłości, ale wskazuje jednocześnie, że postawienie pomników zmarłym to nie wszystko, że może być zaledwie pierwszą fazą, za którą powinno pójść chłodne, pozbawione egzaltacji, wyciągnięcie wniosków na dziś. Tylko tak pojmowane tradycje, tylko takie wędrówki po narodowych cmentarzyskach mogą stworzyć ciągłość dojrzałego, obywatelskiego myślenia, które nigdy nie powinno zatrzymywać się w miejscu, ale być nieustanną konfrontacją potrzeb, zamierzeń i rzeczywistości. Współczesny "taniec chochoła", zaprezentowany w warszawskim salonie, to patetyczne wołanie "naprzód" połączone z przebieraniem nogami w miejscu, jak w staroświeckiej operze.

W "Rzeczy listopadowej" bohaterów pozytywnych nie ma, choć są tam reprezentowane różne warstwy społeczeństwa. Oczywiście, niejednakowe są stopnie świadomości i odpowiedzialności, ale współodpowiedzialni są wszyscy. Jedną tylko postać spod tego typu ocen wyłączono - to Matka pana młodego, w znakomitym wykonaniu Zofii Jaroszewskiej - owa odwieczna "Matka-Polka", nosząca w sobie upartą nadzieję i tęsknotę za synem, jednym z tych, co od wieków zraszają krwią pola bitew całego świata. W ogóle, "Rzecz listopadowa" w owej konfrontacji przeszłości z teraźniejszością stara się dać obraz polskich dziejów, ich pokrętności, gwałtowności, pomieszania szlachetnych porywów i ofiar z zawinionymi i niezawinionymi tragediami, co w rezultacie wytworzyło określoną mentalność. Powoduje ona, że trudno jest czasami znaleźć właściwe, racjonalistycznie pojęte miejsce w Europie i świecie - m. in. tym świecie Zachodu, któremu w gruncie rzeczy obojętne są polskie kompleksy i polskie klęski, traktowane niemal jak egzotyka.

Reżyserowanie "Nocy listopadowej" to - wbrew pozorom - sprawa niełatwa. Realizatorzy mogą tu znaleźć wiele materiału, który "sam się przemienia" w sceniczną wizję, w poetycko-symboliczną metaforę. Nałożenie na siebie tematyki współczesnej i bardzo widowiskowego teatru romantyczno-modernistycznego, z nawiązaniem do takiej wersyfikacji, daje szerokie możliwości inscenizacyjne, nawet przy pewnej luźności niektórych partii. Jednocześnie stwarza pokusę pójścia po stosunkowo najmniejszej linii oporu, tzn. realizowanie sztuki Brylla wyłącznie "pod styl" wielkiego teatru romantycznego. Dyr. Bronisław Dąbrowski, przy wydatnej pomocy scenografa Jana Kosińskiego, szczęśliwie tych pułapek uniknął. Oczywiście, można by tu i ówdzie podyskutować, czy np. Pierwszy (L. Herdegen) i Drugi (M. Cebulski), grający zresztą bardzo dobrze, byli najwłaściwiej ustawieni w charakterze ni to romantycznych Geniuszy, ni Demonów - i czy nie za mało dynamizmu choćby w akcie drugim, który powinien być wręcz żywiołowy ze swoim "szopkowym" kalejdoskopem scen. Całość przedstawienia jest dobra, na zupełnie zadowalającym poziomie aktorskim. Niestety, ponieważ wykonawcy są wyjątkowo liczni, nie można o wszystkich, którzy na to zasługują, bodaj wspomnieć. A więc - Roman Stankiewicz jako Stary Poeta, Kazimierz Witkiewicz - Obcy, Artysta z buldogiem- Hugo Krzyski, Dziennikarka - Maria Kościałkowska, Piosenkarka - Krystyna Królówna, Dama - Ludwika Castori... Muzyka Stanisława Radwana bardzo dramatyczna, trafnie podkreślająca nastrój. I jeszcze jedno: kilka postaci w sztuce jest "z kluczem", posiada pewne rysy rzeczywistych bohaterów naszego życia literackiego, i nie tylko. Ale rozwiązanie tego, "kto jest kto", pozostawiam domyślności widzów, jako dodatkową zabawę. Sztukę tę trzeba zobaczyć koniecznie, choćby po to, by się z nią pospierać. Jest to przecież rzecz o naszym życiu. Wystawiona właśnie tu, na scenie, gdzie odbywały się premiery Wyspiańskiego, gdzie patrzą na nas alegoryczne postaci kurtyny Siemiradzkiego - ma szczególny posmak...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji